
Wczoraj dziewczyny przeżyły traumę: w związku z przygotowaniami do malowania, trzeba było zdjąć szafki kuchenne i - o zgrozo - ponownie przymocować karnisz (koty już go kilka razy zrzuciły, no bo jak inaczej dostać się do muchy/komara/innego żyjątka, które miało czelność naruszyć kocią przestrzeń?!). No i nie obyło się bez wiertarki.
Dziewczyny przesiedziały pod szafą cała wizytę ojca.
Soda wyszła pierwsza po kilku godzinach od zakończenia prac.
Koko w nocy.
Przyszły dom musi się liczyć z tym, że obie potrafią się wciskać w jakieś zakamarki, no i są płochliwe.
Za to rano zostałam zadeptana niemal przez Sodziaka: łaziła po mnie tam i nazad, barankowała, mruczała, nie uciekała przed wyciągniętą w jej stronę ręką, towarzyszyła jej Koko, tyle że podarowała sobie deptanie po mnie
