Mam trochę czasu, więc opiszę, jak wygląda akcja: bezdomny (w domyśle dziki) kot u weta.
Idę na miejsce karmienia. Zamiast puszki z żarciem mam transporter.
Uszatka przybiega, biorę ją na ręce, wkładam do transporterka, zamykam, sprawdzam, niosę. Troszkę się wierci, ale tylko troszkę.
Wsiadam do taxi. transporter na kolanach. Przez kratki głaszczę Uszatkę dwoma palcami, ona barankuje i ciasteczkuje

Tak samo w kolejce u weta.
W gabinecie daje się bez problemów wyjąć, siedzi na stole, w trakcie badania trzymam ją jedną ręką (bo też mam katar i muszę stale mieć chustkę przy nosie). Tylko przy zastrzyku trzymałam oburącz - na wszelki wypadek.
I za pierwszym i za drugim razem był problem z osłuchaniem - bo pannicy się to bardzo podobało i włączała traktorek.
Jeszcze nie miałam kota, któremu bez problemu można zmierzyć temperaturę.
Wetka: "No to teraz zobaczymy, jak chodzi. Pewnie zaraz trzeba będzie ją wyciągać spod biurka, bo wszystkie koty tam zwiewają" (Uszatka od czasu do czasu oszczędza łapkę.)
Uszatka postawiona na podłodze spokojnie zwiedziła cały gabinet, nie próbowała uciekać ani się chować
Łapka obmacana, diagnoza macana - w porządku. Stawy ruchome, nie ma obrzęków ani bolesności, pazurki proste. W razie problemów pojedziemy na prześwietlenie, ale to potem. Na razie trzeba się pozbyć kataru.
Cieszę się, że po pierwszym razie Uszatka nie zwiewała na widok transporterka. Bo miałabym poważny kłopot.
Tak wygląda dzikus u weta. Gdyby nie fakt, że chuda i brudna, to chyba by mi nie uwierzyli, że to kotka z ulicy
