
Bacia Kasia na swych wysokościach.
Babunia ,mam nadzieję,że była szczęśliwa ten krótki czas jaki u nas była. Zaanektowała wreszcie na stałe szafę i na dziej spędzała czas. Drąc się na nas gdy za długo guzdrałam się z szykowaniem posiłku. Lub gdy bandyci podejmowali próby zeżarcia jej przysmaków . Stawianych oczywiście na szafie. Korzystała z pobocznych mebli lub bliskiego hamaczka i drapaka. Schodziła do wody stojącej na podłodze i czasem ją widywaliśmy na podłodze.
"Dzikiemu" Maximowi co miał "robione" zęby, ustawiliśmy kenel by go tam zamknąć celem łatwiejszego podawania leków. Ale chłopak zwiał zanim zamknęłam drzwiczki. Babcia Kasia wlazła tam i dobrze się czuła. Nawet zaczęła korzystać z kuwety i wypijała spore ilości wody. Bliski kaloryfer podgrzewał stare kości. Dzięki większej ilości napitka jej kupal poprawił się. Gadała do mnie , wychodziła na skraj pokoju czekając na miskę. Czasem właziła w budkę drapaka i tylko wystająca końcówka ogonka pokazywała gdzie się kocina umościła. Miała apetyt. Byłam w domu więc podtykałam jej pod nos smaczki różne. No, prawie szczęście.
Niestety, coś wzbudzało we mnie niepokój. Jeszcze gdy siedziała na szafie czasem ba podkładach były ślady krwi. Pojedyncze kropeczki. Ale jadła nerki i wątróbkę, koty kradły, więc nie dziwiło mnie aż tak bardzo. Gdy zeszła do parteru sytuacja powtarzała się niekiedy. Z czasem plamki były częstsze i większe. Na tyle co mogłam ją obejrzeć to nigdzie nie było ran. Mocz i kupal też były "normalne". Leżała na lewym boku i tam się znajdowały czasem kropeczki. Zauważyłam ,że zdredziała i myślałam, że może jakiś ją ciągnie tworząc ranę. Lub zrobił się jej jakiś ropień. Byłam z wetką w kontakcie. W związku z tym, że to nie obsługiwalny kot, wiekowy i strasznie wrażliwy deczko wahałyśmy się z łapaniem. Bałam się przyśpienia Babci Kasi. Bez tego nie dało by rady obejrzeć ją.
Jednak w niedzielę , to co zobaczyłam na posłanku, przeraziło mnie. Pełno zaschniętych plam plam krwi. A ona szczęśliwa ,że żarło "przyszło". Kuweta ok. Brak śladów krwi na niej. Tylko ten materacyk plamiasty.
Nie było jednak już zmiłuj. Od razu została umówiona do weta. Pakowanie jej w transporter jakoś nam poszło. U weta za to zrobiła jazdę niezłą. 4 osoby były zaangażowane . Udało się jej podać zastrzyk. Silna kobietka była i trudno było ją spacyfikować. Gdy wreszcie jako tako odleciała, wet ją zaczął oglądać. W dredach nic nie było. Paszcza, sutki...wszystko w porządku. Gdy podniesiony został ogonek naszym oczom ukazał się spory guz. Blisko odbytu, zahaczający o cewkę moczowa. Lekko krwawiący. Musiała bieda cierpieć. I nie okazywała tego besztając nas, żądając mich, wołając by zapodano jakieś dobra. Czort wie, jak sugerowała wetka, jakie on poczynił spustoszenia w środku. Trzeba by było zrobić dokładne badania, RTG... Ewentualna operacja i opieka nad nie obsługiwalnym kotem nie wchodziła w grę. To 19 letnia , charakterna babka. Gdyby była współpracująca podjęłabym się walki o nią. A przynajmniej zdiagnozowania jej stanu w środku, sprawdzenia co za świństwo jej wyrosło... zanim zgodziłabym się na operacją.
Podjęliśmy decyzję o nie wybudzaniu jej. Odeszła. Drugi raz w życiu mogłam ją pogłaskać.Pierwszy raz dwa lata temu gdy dopiero ją złapałam i robiliśmy badania. Wtedy nie miała jeszcze guza. Badania były bardzo dobre jak na 17 letnią kocicę.
Smutno ogromnie.
Przywykłam do niej. Wszyscy przywykliśmy.
Niech spoczywa w spokoju.
[*]