Karmicielka dziwaczka to ja.
Przyszło mi ganiać po lesie z miską za Igunią. Martwię się ,że mało je. Wybrzydza. Jojczy. Wypisz wymaluj Fibuś. Widać taki miot się trafił.

Ale i tak się martwię. Jest drobniusia i "zapadła". Choć po leczeniu jakby jest lepiej. Wita mnie, plotkuje, daje się głaskać. Wręcz czeka na dotyk.
Testuję różniste smaczki. Dziś je ze smakiem jakiś specjał. Jutro już nie. Obecnie jest winston w pasztetach zapodawany. Musi być rozciapany i w górkę usypany. Kuraki idzie. Indyk też. Ryba nie koniecznie. Czasem mała je i je i je. Gdy stoję i pilnuję by ptaki nie straszyły to dłuuuugo się schodzi. Gdy tak memle to nie oznacza, ze denko będzie widać. Cholerna degustatorka. A czasem wyskakuje ze stołówki i leci pod krzak. Wtedy paniusia bierze różową miseczkę (tak, tak różową

bo lepiej jej wchodzi z kolorowej zastawy

) i zaczyna się spacer za Igą. Potrafi tak podjeść jeszcze deczko. Często "dosypuję" jej inszych dań. Nerek, wątróbki, mięska... Różnie bywa z podniebieniem. Zje, nie zje. Ale jak jest zadowolona to inaczej siada. Nie wiem jak ona uchowała się tyle czasu. Fakt, gdy była niewidzialnym dzikusem nie miałam zmartwienia. Żarcie lądowało w michach i odchodziłam. Ale one postanowiła się zmienić. Co wcale a wcale mnie nie cieszy.
Choć ta łaskawość objawia się tylko u niej i u Buni gdy wchodzę na ścieżkę polną. Iga plącze się pod nogami już na niej. Bunia fikołki wyczynia dopiero w pierwszych krzakach. Gdy najedzą się tracą zainteresowanie moją osobą.
Reszta, prócz Kajtka, jest mocno niewidoczna. Przychodzą gdy odejdę. Czasem któryś mi przemknie. Znajoma tylko wspomina często jakie spacery ku stołówce z okna widzi.
I dobrze. Nie muszą mnie adorować. Mają być dzikunami.
Jeden jak mnie zobaczył na leśnej drodze, a spieszył ku kortom, to spitalał jak durny. Wiem ,że z pobliskiego cmentarza też przychodzą. A może to z okolicznych, choć odległych domów? Choć na zadbane nie wyglądają.
Dziś włażąc w kotłowniane chaszczory miałam bliskie spotkanie z jeżem. w mokrej trawie buszował. Spory był. Tam pełno ślimaków wyłazi gdy jest wilgoć. Może ma w rodzie francuskie korzenie i wysublimowany smak.
Jest ich zdecydowanie mniej. Jeszcze kilka lat temu, za Gabrysi, było ich o wiele ,wiele więcej.
Rano, gdy wychodzę już jeszcze jest ciemno. Strasznie to przygnębiające. Cisza głucha. Tylko szmer opadających liści słychać i kwilenie ptaków przez sen. Czasem kropla wilgoci stacza się po konarach uderzając w gałęzie i spadając na ziemię z hukiem. Tak, z hukiem bo w takiej głębokiej ciszy to delikatny koralik rosy czyni wielki hałas. Gdy koty jedzą spokojnie to wiem ,że NIC złego nie łazi.