Życie się toczy dalej.
Dziś śnieg przywitał mnie po wyjściu do kotów. Na świeżym śniegu kocie łapki były śladem, że już odwiedziły miski. A ja deczko spóźniona. Bom... śmietnik przetrząsała.

Ktoś wyrzucił szafki. Znalazłam cudne

tyły z płyt na tyle grubych, że nadadzą się do ochrony budek. Zatargałam i przykryłam wejścia domków. Mimo daszków, będzie im mniej wiało. Przy okazji stwierdziłam,że bardzo się ugniotły ścinki więc od jutra dokładamy. Miski puste. Nawet suche wyjedzone. Tam gdzie "karmi" P.T. z karmy miasta zero śladu. Czyli karma zabrana ale dla naszych nie jest wydana. Smutne bardzo.
Dziś zabieramy Teosia. Jego pani ponownie trafia od poniedziałku do szpitala. Smutne to bardzo. Nawet pomyślałam, że zaproponuję ew szukanie mu nowego domu. Ale szybko myśl zgasiłam.Jakieś nieszczęście trafia w człowieka a ja mam dołożyć stresu?! Choć mi smutno deczko ,że nie pomyślano o tym ,że nam bywa ciężko i nawet nie zastanawiano się nad tym. Jak i nad tym,że kot trafi na zwariowane lotnisko. Ale widać kobieta nie ma nikogo kto może jej pomóc. A ja "wybrzydzam". Takie tam sobie mam przemyślenia. Nie fajne
Jutro odrobaczamy całe stadko. Miało być wczoraj ale z powodu Teosia wstrzymałam się. Jego też obejmie. Tabletek mam ci dostatek. Brane były już nie żyjące pod uwagę.
Spotkałam dziś kotkę. Właścicielską. Z totalnymi objawami rujki. Robiła wygibasy i okrętki w zwałach śniegu. Nie dała do siebie podejść. Nie miałabym żadnych skrupułów by ją ucapić. Gdyby się dała. Jej dzieci wylądują w niewiadomych warunkach. Wiem to. Jej dzieci... jeśli się urodzą bo nie wiadomo czy kocica przeżyje. To stała dostawczyni kłopotów- jej właścicielka.