Ostatnio mylą się jej potrzeby: chce jeść, więc miota się przy drzwiach jak na sikanie. A potem już nie wie, po co tam poszła, więc wraca jak bumerang, dopóki nie wypuszczę jej przed dom. Tam robi kilka kropel, bo pęcherz pusty, skoro cały dzień z niej się sączyło na podkłady. Jedyna zaleta tego stanu rzeczy to fakt, że są mniejsze szanse na zakażenie pęcherza.
Całkowicie przesiąkniętą moczem wykąpałam ją w tamtym tygodniu. Sierść wychodzi wielkimi kłębami, ale zaplątuje się w tę, która z psa wyjść nie chce. Rozwiązaniem byłoby ścięcie wszystkiego, tylko gdzieś mi się zapodziała maszynka. Chodzi więc jak strach na wróble, a przy tym zaczyna znowu śmierdzieć sikiem.
Kolejny z leków mogę o kant tyłka potłuc. Powszechnie dobrze tolerowany (i znam nawet kilka osób, które go sobie chwalą), u mnie wywoływał koszmarne bóle głowy. Łykałam Pyralginę jak cukierki (a potem musiałam się przerzucić na tramadol, żeby nie wykończyć sobie żołądka). Odstawiłam i chcę powrotu do czegoś, co było po drodze. Stanowiło kompromis między wszystkimi możliwymi działaniami. Nie ideał, ale nie ma co liczyć na ideały. Nigdy nie będzie tak, że będzie po prostu dobrze, trzeba więc wybrać najlepsze z dostępnych wyjść. Niestety lekarz się na mnie wypiął i recepty nie mam. Zapisałam się do nowego. Jakie to wszystko jest pochrzanione

W niedzielę podwoziła mnie sąsiadka. Na drodze leżał kot. Bezsprzecznie niedawno potrącony. Główkę opierał na łapach, czyli nie zabiło go w locie i nie padł na boku z rozrzuconymi łapami. Poznałam kilka samochodów i rodzin, do których te auta należą. Ludzie wracali ze mszy! "Pobożni" ludzie wracali i mijali kota! Nikt się nie zatrzymał! Fuj! Sąsiadka też prawie na pewno by nie stanęła, tylko opowiadała bez końca "Biedak", gdybym nie powiedziała, że wysiadam. Miałam gdzieś, czy pojedzie potem beze mnie, czy poczeka. Drzwi auta otworzyłam, zanim dobrze zahamowała. Nie mogłam pojąć, czemu nie stanęła natychmiast. W kolejce stał kolejny samochód wypchany "wiernymi". Nie przejechał po kocie chyba tylko dlatego, że widział, iż my stajemy a ja drzwi otwieram. Kocina jeszcze żyła. Niestety do gabinetu dotarła już martwa. Ale na myśl o tych wszystkich ludziach, dla których szczytem litości i miłosierdzia było ominięcie zwierzęcia, i z których NIKT się nie zatrzymał, aby udzielić pomocy, rzygać mi się chce. Wielu z tych "wiernych" ma koty i psy. Wypowiadają się negatywnie o obcych, którzy przyjeżdżają w moją okolicę porzucić zwierzę i odjechać. Nawet zdarza im się dokarmiać jakiegoś biedaka. I słów pełnych współczucia dla zwierząt nie szczędzą. Ale żeby cokolwiek poza tym? O nie, tylko te łatwe sprawy. Kot na środku drogi? Niech leży. Ja pierdzielę! Wierni, fuj!