Wczorajszy wieczór był dramatyczny.
Zaraz po pracy trafiłam z Klonami do lecznicy (dzięki beatce, która przywiozła Klony, a potem odtransportowała nas do domu). Diagnoza - calici
Morsik ma mega-nadżerki w pysiu i w nosku, dziewczyny kuleją. Wcześniejsza walka z kk wyczerpała nam możliwości antybiotykowe (był unidoks, dalacin i augmentin), więc teraz dzieciaki dostały convenię, która jesli nie zadziała to się zastrzelę po prostu. Dodatkowo biotropinę na odporność.
W lecznicy spędziliśmy ponad godzinę, Morsik jako pierwszy dostał leki, potem się inhalował, a potem nie chciał wejść do transporterka tylko łaził po stole, mruczał, zaczepiał wszystkich barankami i przeszkadzał w badaniu Listkowej i Foczki.
Wrócilismy do domu, Morsik poszedł napić się wody, chwilę jeszcze połaził i... coś się stało. Nagle przestał mruczeć, oczka mu się zaszkliły, zaczął sztywno chodzić, położył po sobie uszy i strasznie płakał. Nie dawał się dotknąć, położył się skulony w tej przerażającej pozycji bardzo chorych kotów. I płakał bardzo głośno, z noska poleciało mu trochę krwi. Przeraziłam się, bo wyglądało to jakby zaraz miał zejść

I zamiast przechodzić, robiło się coraz gorzej.
Migusiem zamówiłam taksówkę, wróciliśmy do weta, od razu Morsik został zbadany przez dwie wetki. Ja się bałam, że to może wstrząs po convenii. Na szczęście okazało się, że to reakcja na zastrzyk z biotropiny - wstrząs został wykluczony, za to znaleziona opuchlizna po zastrzyku. Morsika tak bardzo bolało... Dostał tolfedynę przeciwbólowo i już więcej biotropiny nie dostanie.
W domu jego stan się polepszał, w nocy nawet poszedł zjeść gerberka z wodą, a dziś rano już łaził i nawet chwilę się bawił rekinkiem.
Trochę mi ulżyło. Wczoraj byłam autentycznie przerażona.