Nasza Megi przez kilka lat żyła na dworze, dokarmiał ją sąsiad. Miała kilka miotów, nie miała gdzie się chować, dziw że była w tak dobrym stanie jak ją odłowiliśmy

Została złapana na sterylkę aborcyjną z zamiarem wypuszczenia jej zaraz po tygodniowym przetrzymaniu w lecznicy. I niespodzianka...
Kotka okazała się typem miziaka, barankowca, czystej i dobrze wychowanej, choć kradnącej jedzenie na wszelkie sposoby panny. Jakoś tak się stało, że musieliśmy ją zabrać z lecznicy (tylko dwie klatki do przetrzymywania i akurat jedna była potrzebna) do siebie. Wylądowała w łazience. Siedziała tam 5 dni (drąc japę non-stop) a potem trafiła na zesłanie do jednego z pokojów (trzeba było ją zaszczepić, zrobić testy białaczkowe, utłuc kokcydia i wyleczyć świerzba). Jej samotność trwała dwa tygodnie, podczas których wydawało się, że mimo charakteru powinna jednak znów trafić na dwór. Drapała w drzwi, jęczała, ciągle wyglądała przez okno itp.
W końcu postanowiliśmy zapoznać ją z resztą stada (dwa inne koty) i psami. Odmiana była prawie natychmiastowa. Kiedy tylko się okazało, że może łazić wszędzie, spać wszędzie, szukać żarcia wszędzie (

Myślę, że na nikogo nie działa dobrze zamknięcie i brak bodźców, szczególnie dla młodych kotów, które są do tego przyzwyczajone. Ja bym spróbowała.
A co do utraty przyjaciela...Nie traktowałabym rudego jako zestępstwa (nie da się), nie próbowałabym porównywania (bo to nigdy dobrze nie wychodzi) i wreszcie nie myślałabym kim ten kot ma dla mnie być. Bo to nie ważne.
Poszłabym raczej w stronę, kim ja mogę się stać dla tego kota i ile dobrego dla niego zrobić. Reszta przyjdzie sama. O kochaniu na siłę i robieniu sobie wyrzutów, nie ma co myśleć.