
Nic tego nie zapowiadało.
Żadnych widocznych objawów, poza tym, że od kilku dni nie podchodziła do jedzenia,
widać było, że trochę schudła i jest odwodniona, a w kącikach oczu zbierały się ciemne paproszki.
Oddychała normalnie, poruszała się normalnie, chociaż jakby trochę wolniej.
Chętnie wychodziła z kotami na balkon.
Była spokojna, jak zwykle zresztą, i unikała mnie – też jak zwykle.
Jak pisałam, wczoraj wieczorem udało się złowić ją w transporter, pewnie tylko dlatego, że była osłabiona.
Miałam zwolnić się z pracy i iść do weta zaraz po otwarciu gabinetu.
Rano zajrzałam do kenela – Fruzia leżała na boku, spojrzała na mnie.
Oczywiście, jedzenie i woda nie ruszone, ale w kuwecie był nieduży sik.
A w transporterze okruchy żwirku, czyli przemieszczała się.
Oporządziłam koty i przed wyjściem zajrzałam do Fruzi jeszcze raz.
Odchyliłam zasłonkę i już wiedziałam...
Leżała z przednimi łapkami rozrzuconymi na boki,
oczy miała otwarte, źrenice okrągłe, pyszczek zamknięty i lekko oślinioną brodę.
Z tyłu niewielka kupa (czyli nie była zatkana, czego się obawiałam, i chyba jednak trochę jadła).
Pogłaskałam ją, pierwszy i ostatni raz.
Ciało było jeszcze cieplutkie, brzuch miękki.
Wszystko musiało odbyć się cicho i szybko, jedyna pociecha.
Będzie zrobiona sekcja.
Wygląda mi to na FIP...
Fruzia miała niecałe dwa lata, u mnie była dokładnie rok.
Niedotykalska, ale z kotami dogadywala się świetnie,
a najbardziej lubiły się z Dominiką i Frotką (tworzyły razem klub niedotykalskich).
To była pogodna, spokojna kotunia, z najpiękniejszymi zielonymi oczami jakie widziałam kiedykolwiek.

Żegnaj, piękna Fruziu [*].