I dojechaliśmy

Na razie napiszę krótko i na gorąco.
Otóż Maja - anioł, a nie kot. Być może dlatego, że i klatkę, i mieszkanie obficie zrosiłam feliwayem w strategicznych miejscach, ale przez całe ponad dwie godziny podróży siedziała grzecznie, czasem pomiauczała i patrzyła na nas tymi swoimi pięciozłotówkami (są po prostu prześliczne). W końcu dojechaliśmy.
Majka, zamiast jak każdy przyzwoity kot spanikować w nowym miejscu i prysnąć pod szafę, wyszła spokojnie z klatki, obwąchała kuwetkę, obwąchała jedzonko i dalej obwąchiwać wszystkie kąty: przedpokój, pokój, łazienka... Wskoczyła na łóżko. Gryznęła zasłonę. Wróciła do misek z jedzonkiem i wodą... i dalej, zajada aż się jej uszy trzęsą. A co najbardziej zniszczyło mój światopogląd na temat aklimatyzujących się kotów - nadstawiła się na głaskanie

. Najpierw TŻowi, potem mnie, ociera się pyszczkiem... Do mojej ręki podskoczyła, złapała łapkami, troszkę drapnęła, ale bardzo leciutko. I ciągle gada, (robi takie kociątkowe "ił", zamiast zwykłego miau), jakby chciała nas wypytać gdzie myśmy ją wywieźli.
Nadal się trochę czai, ale skoro to jest aklimatyzujący się kot, to strach pomyśleć, jaka bestyja z niej wylezie po paru dniach
Właśnie odkryła drapak i parapet...