Kilka dni temu znaleźliśmy na wrocławskim Muchoborze Milurka (zdjęcie poniżej). Kocio zdawało się być biedne, miauczało, chodziło, a raczej skakało na trzech łapkach, czwartą trzymając w górze. Zlitowaliśmy się, tym bardziej, że prosił bardzo: do domu.
Miluś udał się do weta (dziękuję jeszcze raz, Leno), który oznajmił, że nic - prócz świerzbu - mu nie dolega. Został odrobaczony, odpchlony, wyleczony ze świerzbu i w końcu wykastrowany. Już nie kuleje.
I tu się zaczynają schody: otóż nasze cztery stwory bardzo nie chcą, żeby do komapnii dołączył Milu, starcia są takie, że właściwie musimy trzymać nowicjusza cały czas w osobnym pokoju. Wtedy on miauczy, bo jest towarzyski i chciałby być z nami. Miauczy też w nocy, bo chciałby z nami spać (sąsiedzi, jak mniemam, nie są zachwyceni). Dlatego: MUSIMY MU JAK NAJSZYBCIEJ ZNALEŹĆ DOBRY DOMEK.
Napisałam, że kotek jest unikatem. To prawda - nigdy wcześniej nie miał domu, nie umiał korzystać z kuwety, ale bardzo szybko opanował tę skomplikowaną czynność. Jest niewybredny w jedzeniu, bardzo grzeczny (potwierdziła to weterynarz czyszcząc mu chyba przez 15 minut uszy), bardzo dobrze znosi podróż samochodem i jest strasznie przytulankowy. Kotek uwielbia piłeczki, skacze na nie jak na sprężynkach.
Dodam tylko, że weterynarz wyceniła go na około półtora roku. Może ktoś ma opory wziąć bądź co bądź, dorosłego kotka, ale myślę, że dla początkujących to nawet lepsza oferta (nasza Kredka i Tygrys też przywędrowały do nas dorosłe i dziś myślę, że było z nimi mniej urwania głowy niż z kociakami).
Słowem: Milu jest wyjątkowy (właśnie mi tu mruczy) i grzech nie skorzystać z tej okazji. Sami byśmy go zostawili, gdyby nie fakt, że nasze M, nasz portfel i nasi niektórzy sąsiedzi piątego kota nie zniosą.
P. S. Dodatkowo odpowiedzialny kandydat na pańcia, który odgadnie źródło jego imienia, dostanie dla Milurka komplet piłeczek.