Na początku sierpnia w dniu wolnym od pracy poszłam ze swoją pinczerką miniaturową (Tara)do ogródka, który mieści się za moim blokiem. Tara uwielbia tam chodzić ze mną i wygrzewać się na słońcu.
W pewnym momencie Tara zaczęła węszyć w rogu ogrodu i poszczekiwać. Podeszłam i zobaczyłam w ogródku sąsiada na cegłach malutkie kocięta. Pogoniłam stamtąd Tarę, ale wystarczył moment mojej nieuwagi i Tara znowu tam podeszła. To były sekundy, jak zza płotu skoczyła na nią mama kotka i zaczęła się wojna. Próbowałam odgonić Tarę, ale na próżno (ona jest psem bardzo bojowym i z dużym poczuciem własności), w pewnej chwili przyszło mi do głowy wziąć węża z wodą i resztkami wody, ktore w nim były udało mi się odgonić mamę-kotkę. Tara miała podrapany grzbiet, boki i pachwiny, trochę głowę, ale na szczęście oczy zostały nienaruszone. Od tej chwili do ogrodu Tarę musiałam prowadzić na smyczy, a jak mamy z małymi nie było w pobliżu, wtedy mogła pobiegać luzem. Pod koniec sierpnia straciłam pracę, więc zaczęłam w ogródku przebywać codziennie. No i skusiłam się, żeby dokarmiać całe stadko. Najpierw podawałam im jedzenie i mleko w miseczkach pod płotem. Tara już mogła biegać luzem po ogrodzie, ponieważ Staruszka z małymi trzymała się środka ogrodu sąsiada. Więc wilk był syty i owca cała. Jeszcze tylko raz Tara została zaatakowana przez Staruszkę, ale potraktowana łagodnie. No i po kilku dniach zachodzę do ogrodu, a tam cała wataha siedzi sobie w najlepsze u mnie.
Staruszka coś tam mruczała,a małe schowała w róg ogrodu, za krzakiem piwonii. Ale była przyjazna. No i od tej pory dwa razy dziennie zanosiłam im jedzenie i raz dziennie mleko, no i suchą karmę musiały mieć cały czas w miseczkach. Zbudowaliśmy im z synem budę, żeby w nocy i podczas deszczu nie marzły. Staruszka odrazu zaakceptowała nowy dom.
Potrafiłam siedzieć w ogrodzie godzinami i patrzeć na zabawy kociaków, a i bawić się razem z nimi. Podglądałam jak troskliwie opiekuje się nimi Staruszka. Nie wspomnę o moim biednym ogordzie obróconym w perzynę przez szlejące stadko ( ale to odrośnie). Codziennie rano witała mnie Staruszka i cała piątka maluchów.
Pewnego dnia odwiedziła mnie moja siostra (jest po wypadku, w którym straciła mowę, możność pisania i czytania, no i jakby tego było mało ma częściowo sparaliżowaną prawą stronę) i koniecznie chciała iść ze mną na poranne karmienie mojej rodzinki. Ja już wiedziałam, że jak ona zobaczy te czarujące kuleczki, to jeden będzie jej. Nie byłam zadowolona z tej myśli, bo ma niską rentę, a ma już psa, papugę, zeberka, chomika i dwie koszatniczki. No, ale nie mogłam jej odmówić. I stało się. Zaczęła pokazywać mi, że nie może mówić, to chociaż kotka weźmie. I co miałam zrobić? Wiem, że maleństwo bedzie miało u niej dobrze i jedno życie zostanie uratowane. Ponieważ były tam trzy kocurki i dwie kotki, stwierdziłam, że jak uda mi się oddać kotki,to zostaną kocurki, a one w końcu pójdą każdy w swoją stronę. Wybrała jedyną w całym stadku czarno-białą i najmniejszą kotkę. Pojechałyśmy z nią do weta - okazało się, że kotek jest zdrowy, pchełek nie ma (bo cały czas pudrowałam je, a trochę tego wcześniej miały)i pozostaje tylko odrobaczenie. Został jeszcze pokropiony na wszelki wypadek przeciw pchłom i odrobaczony. A ja przy okazji kupiłam płyn na robaki i pchły dla mojego stada, no i antykoncepty dla Staruszki. Kotka mojej siostry nazywa się Lala, bo to słowo potrafi siostra powiedzieć. Jest już u niej przeszło trzy tygodnie, ma się świetnie, bawi się z psem i żyje z nim w zgodzie. Od tej pory zaczęłam razem z dziećmi namawiać mojego męża na wzięcie kotka. Po ciężkich bojach w końcu zgodził się. Wzięłam drugą kotkę, która zresztą od początku mi się podobała. Mężowi podobał się kocurek Skarpetek, ale stwierdził, żę nie będzie go okaleczał i niech już będzie ta kotka. I tak w naszym domu zjawiła się Ziuta. Z psem raczej się omijają, czasami na moich kolanach spotkają się bardzo blisko, ale bez żadnej agresji i starchu. Tylko biedny nasz ptaszek musi teraz stać wysoko na segmencie, bo już Ziuta raz na parapet po pufie się wskrobała i na klatce akrobatykę uprawiała. I byłoby pięknie, gdyby nie tragedia , która wydarzyła się w piątek. Zachodzę dać kolację mojej trzódce, a tam w budce leży jeden z maluszków ze skaleczoną głową z noskiem wtulonum w posłanie. Przemyłam mu głowę wodą utlenioną i zostawiłam pod opieką mamuśki.
Rano wstałam wcześnie i poszłam zobaczyć jak on wygląda, bo dnia poprzedniego przy żarówce go oglądałam. Jak go zobaczyłam, aż się popłakałam. Głowa wielkości głowy dorosłego kota, zapuchnięta aż po sam nosek. Z koleżanką z ogródka obok (straszną kociarą) zabrałyśmy go do weta. Diagnoza była straszna - obrzęk mózgu i oponowej, już stracił wzrok - decyzja - uśpienie. I tak jakiś zwyrodnialec przyczynił się do zmniejszenia w bardzo drastyczny sposób mojego stadka. W sobotę byli u nas znajomi (mała imprezka). Ziuta bawiła się jak wściekła i wszyscy zamiast TV oglądali jej harce. O 22-giej podjęli decyzję, że zamiast papugi, do której przymierzali się od dłuższego czasu wolą kotka.
I w nocy po ciemku zrobiłyśmy akcję "kotek" - wybrali Skarpetka, na którego mój mąż wcześniej miał ochotę. Teraz nazywa się Tofik, a ja będę budowała mu drapak (taki jak zbudowałam sobie i siostrze). I tym sposobem została mi staruszka i Trzeci. Ponieważ noce są już bardzo zimne, w mojej altance zrobiłam im oddzielne pięterko z oknem, gdzie mają ciepłe spanie i jadalnię. I Staruszka nie musi już tak bardzo pilnować terenu i odganiać dorosłe kocury.
Mam tylko nadzieję, że znajdziemy jeszcze i dla Trzeciego pożądny dom i kochającą rodzinę. A Staruszka może mieszkać dożywotnio u mnie w altance. Modlę się tylko, czy będzie się stawiała w poniedziałki, abym mogła podać jej antykoncepta i nikt nie zrobi jej krzywdy.