
Tylko uwaga, będzie długo. A to było tak:
7:20 rano jestem umówiona z wetem na pobranie Czajnikowi krwi, ładuję kotę do transportówki i idziemy. Weta mam kawałek od domu, na tyle blisko że na piechotę jest to przyjemny spacerek, na tyle daleko że z transportówką i niespokojnym kotem w środku jest to męczące. Do tego trzeba przejść przez spore skrzyżowanie (dużo samochodów, hałas, krótko mówiąc stres dla kota). Ale można podjechać autobusem przystanek i wtedy wet jest kilka kroków dalej. Dzisiaj rano stwierdziłam, ze sobie podjedziemy. Wsiadłyśmy w autobus, podjeżdżamy do przystanku, wysiadamy i nagle autobusem szarpie gwałtownie a ja z transportówką lecę do przodu, dodam że dopiero zaczynałam schodzić a autobus starego typu- wysoki wiec dystans do chodnika daleki, a transportówke mamy solidną i ciężką. Pierwsza myśl „jest wysoko, kotu może się stać krzywda” Więc staram się balansować z transportówką nad głową, wychodzi mi to kiepsko i po chwili leżę na chodniku a klatka kawałek dalej. Serce w gardle bo łupnęłyśmy całkiem mocno, podpełzam sprawdzić co z kotą ( jak zwykle w takich wypadkach włącza mi się super-optymistyczne myślenie „kot zabity!!!”) a tu mi nagle śmiga coś burego z klatki i leci przed siebie. Okazuje się że drzwiczki otwarte, jak pojęcia nie mam bo nic nie jest uszkodzone (to sprawdziłam już dużo później) a zamykałam dokładnie. Nic to, ratować kota! Transportówke odkopnęłam pod ławkę przystankową i za kotem. Kot przez ulice, ja przez ulice, kot przeskakuje przez płotek, ja przez płotek, biegniemy przez podwórko. A żeby było śmieszniej mam na sobie długaśną spódnicę, nic to, kieckę podkasałam, lecę kota wołam i mam coraz większego pietra bo przed nami kolejna ulica tym razem nie osiedlowa ale normalna, pełna samochodów. Czajnik tym czasem bije na głowę wszystkich kenijskich biegaczy razem wziętych, leci po piachu aż się kurzy i to prosto w stronę ulicy. Nagle zwrot, z przeciwnego kierunku na podwórko wychodzi facet z psem, pies niewielki ale bez smyczy, zobaczył pędzącą kotę i goni, kota stanęła jak wryta, nagle odwraca się i śmiga w drugą stronę, do mnie. Po drodze było drzewo, kot na drzewo, pies pod drzewo, facet do psa, ja do kota. Na szczęście trafił się myślący bo od razu jak dopadł psa to zapiął i zabrał w drugą stronę, inaczej nie wiem jak wysoko by zawędrowała i kolejny kłopot gotowy. A tak postałam pod drzewem pokiciałam ze 20 minut i w końcu kota zlazła, poszłyśmy po transportówke i do weta. Wet jak nas zobaczył to od progu „z wypadku?! Kot z wypadku?!” No i faktycznie bo obie byłyśmy brudne, ja jeszcze z podbitym okiem, które już zaczynało sinieć i porozbijanymi kolanami bo spadłam na kolana właśnie. Na szczęście Czajka cała, nie poobijana tylko wystraszona bardzo. Wet obejrzał ją dokładnie, pobrał krew, jeszcze pożartował że sobie biegi dla zdrowia urządziłam, tylko po co tak biednego kota straszyć. Finał całej historii taki, ze wróciłyśmy do domu Czajka dostała wołowinki, „bo biedny kotek strasznie się przestraszył” i poszła sobie spokojnie spać a ja pojechałam do pracy z nerwami w strzępach i nakrzyczałam na szefa…ładnie, nie ma co



Ech…a tego faceta z psem to będę wielbić do końca życia, jak go spotkam to podziękuję bo on się pewnie przejął że pies kota nastraszył a tymczasem pewnie Czajnikowi życie uratował.