O kocie rozmawialismy kilka miesiecy. Rozmawialismy i na tym koniec. Jakos nie moglismy zebrac sie, aby zrealizowac nasz plan. Gdy przeczytalismy ogloszenie o wystawie kotów, wstepna decyzja zapadla. Pojechalismy na miejsce. Ja - strasznie podekscytowana, TZ - z portfelem w kieszeni i cicha nadzieja, ze nie bedzie musial go wyjmowac. Chodzilismy od klatki do klatki i nie moglismy wybrac - wszystkie maluchy byly takie cudne! Po dziesiatym chyba okrazeniu sali zatrzymalam sie przed klatka z brytyjczykami. Mój lekko juz zmeczony maz powiedzial, ze nogi go bola i idzie usiasc, a ja mam wybrac. Dopiero po kilku tygodniach przyznal mi sie, ze widok doroslego BRI go przerazil - nie sadzil, ze to takie duze koty!
Problemu z wyborem kociaka nie mialam. To on mnie wybral. Najmniejsza, najbardziej potargana i pobrudzona kruszynka spojrzala mi w oczy z taka miloscia i wolaniem "zabierz mnie stad"... Zawolalam TZ-a, nie mówiac mu, którego kociaka chce. Nachylil sie nad klatka i powiedzial "ten", wskazujac na "mojego" malca. To byl znak...
A gdy juz w domu Kapsel zsikal mu sie na kolanach i caly przerazony zaczal miauczec - w TZ-cie pekly ostatnie lody.
Teraz sprzata malemu kuwete, czesze go, gra z nim w pilke i wymysla coraz to nowe zabawki, zeby "Kapsiulek sie nie nudzil". A jak wracamy po calym dniu do domu - przepycha sie ze mna, zeby jako pierwszy wziac kotka na rece, wycalowac go i zrobic mu pierdzioszka na brzuszku - istny kabaret!
Malo tego, ostatnio coraz powazniej przebakuje o towarzystwie dla kocurka
Najlepiej, zeby to byla jakas piekna kocia panienka, która kochalaby tylko jego...