Ale niestety, Szelma już od tygodnia choruje na koci katar, wydzieliny z nosa ma mnóstwo (biedactwo, ustawicznie wyciera sobie nos łapką, przez co ma juz rozkrwawioną błonę śluzową pod nosem), gorączkuje, jest ogólnie apatyczna. Lekarstwa dostała oczywiście, ale według mnie przebieg choroby wcale nie jest taki lekki.
To jeszcze nic, od wczoraj Pacuś też ma katar, też tylko śpi, gorączka, mnóstwo śliny z pyszczka, widok po prostu makabryczny

Więc jak to jest? Po co szczepić koty, skoro i tak chorują, skoro i tak, pomimo szzepienia mogą się od siebie nawzajem zarazić i skoro przechodzą chorobę ciężko?
A może one trafiły na jakąś wadliwą serię szczepionek (był to FOV4)? Czy takie coś jest możliwe? Bo zrozumiałabym, gdyby jedno z nich było chore, może po prostu temu jednemu zdarzyło sie nie nabrać odporności po szczepieniu. Ale skoro Pacanek, mimo brania leków na odporność zapobiegawczo, od pierwszych objawów chorobowych u Szelmy też się zaraził, to przestałam wierzyć w skuteczność i sens szczepień. Czego mogę sie jeszcze spodziewać? Panleukopenii? Bo na to też były szczepione...
Przepraszam, że żalę sie tutaj Wam, ale jestem rozgoryczona, mam szpital w domu, umieram ze strachu o nie, a na dodatek w domu biega nie szczepiona jeszcze Krótka...
