granica

witam,
jako, że to mój pierwszy post, winienem się nieco przedstawić;
jako, że cenie sobie możliwości dawane przez anonimowość internetu, pozostane przy tym, że jestem greebo
jeśli kogokolwiek to uraża - bardzo mi przykro
wracając do meritum i owej granicy: została przekroczona i to przez nikogo innego, jak przez moja własną rodzoną matkę...
granica owa, to granica kulinarna; gdyby pisał o tym K.I.G. dramatis personae byłyby koty, matka i ja - jako, że talentu nie posiadam, napiszę, że rzecz dotyczy relacji w trójkącie (a zważywszy ilość kotów - wielokącie) obejmującym futrzaki, moją rodzicielkę i mnie...
koty bywają chore - zdaża się, futrzaki nie maja wcale więcej szcześcia do choróbsk niż ludzie, nbależy się biedactwem opiekować, dbać, chuchać, niech wraca do zdrowia maleństwo (nawet jeśli maleństwo to 8 kg z nadwagą o wyglądzie termoforu i analogicznym wdzięku); problem w tym, że niektóe osoby nigdy nie dojdą do wniosku, że kot juz wyzdrowiał - co to, to nie, biedactwo ciągle jest osłabione (przez ostatnie 5 miesięcy) i musi być traktowane jak biedne i chore zwierzątko...
i teraz coś, co mną wstrząsneło: człowiek młody jest na ogół z defiunicji głupi - takimże i okazałem sie ja, kiedy wyciągnąłem kawałek mięsa celem rozmrożenia go i spreparowania obiadu po powrocie do domu; miałem pecha - wyciągnąłem element 'wysokiego ryzyka', czyli pierś kurczaka - 'wysokiego ryzyka', bo mogą to jeść koty; nikt nie zgadnie co zjadłem tego dnia na obiad: duszonego kurczaka? panierowanego? nie - zupkę chińską...koszmar i, w odczuciu moim, a także szeregu kubków smakowych, zbrodnia;
jakiż jest cel tego posta? chciałem się zapytać, czy to jest taka zasada, że dom podporządkowany jest bandzie wiecznie głodnych, wiecznie niedogłaskanych i niedopieszczonych sierściuchów, że każdy jadalny element badany przez pryzmat jadalności dla kota w przypadku pozytywnego wyniku zostaje pożarty przez nie...
to jest koszmar, żeby nie być pewnym własnego obiadu!
dla jasności: koty to przemiłe stworzenia, pałam do nich uczuciem tyleż gorącym, co teraz znacznie bardziej skomplikowanym, niż prosta sympatia jakiś czas temu, ale sa chwile, gdy wolałbym (nie, nie będę idąc za pewna piosenkarką dodawać 'martwym widzieć je') mieć więcej pewności, że 'moje = moje', a nie moje = moje, chyba, że pasuje kotom'...
pozdrawiam
jako, że to mój pierwszy post, winienem się nieco przedstawić;
jako, że cenie sobie możliwości dawane przez anonimowość internetu, pozostane przy tym, że jestem greebo
jeśli kogokolwiek to uraża - bardzo mi przykro
wracając do meritum i owej granicy: została przekroczona i to przez nikogo innego, jak przez moja własną rodzoną matkę...
granica owa, to granica kulinarna; gdyby pisał o tym K.I.G. dramatis personae byłyby koty, matka i ja - jako, że talentu nie posiadam, napiszę, że rzecz dotyczy relacji w trójkącie (a zważywszy ilość kotów - wielokącie) obejmującym futrzaki, moją rodzicielkę i mnie...
koty bywają chore - zdaża się, futrzaki nie maja wcale więcej szcześcia do choróbsk niż ludzie, nbależy się biedactwem opiekować, dbać, chuchać, niech wraca do zdrowia maleństwo (nawet jeśli maleństwo to 8 kg z nadwagą o wyglądzie termoforu i analogicznym wdzięku); problem w tym, że niektóe osoby nigdy nie dojdą do wniosku, że kot juz wyzdrowiał - co to, to nie, biedactwo ciągle jest osłabione (przez ostatnie 5 miesięcy) i musi być traktowane jak biedne i chore zwierzątko...
i teraz coś, co mną wstrząsneło: człowiek młody jest na ogół z defiunicji głupi - takimże i okazałem sie ja, kiedy wyciągnąłem kawałek mięsa celem rozmrożenia go i spreparowania obiadu po powrocie do domu; miałem pecha - wyciągnąłem element 'wysokiego ryzyka', czyli pierś kurczaka - 'wysokiego ryzyka', bo mogą to jeść koty; nikt nie zgadnie co zjadłem tego dnia na obiad: duszonego kurczaka? panierowanego? nie - zupkę chińską...koszmar i, w odczuciu moim, a także szeregu kubków smakowych, zbrodnia;
jakiż jest cel tego posta? chciałem się zapytać, czy to jest taka zasada, że dom podporządkowany jest bandzie wiecznie głodnych, wiecznie niedogłaskanych i niedopieszczonych sierściuchów, że każdy jadalny element badany przez pryzmat jadalności dla kota w przypadku pozytywnego wyniku zostaje pożarty przez nie...
to jest koszmar, żeby nie być pewnym własnego obiadu!
dla jasności: koty to przemiłe stworzenia, pałam do nich uczuciem tyleż gorącym, co teraz znacznie bardziej skomplikowanym, niż prosta sympatia jakiś czas temu, ale sa chwile, gdy wolałbym (nie, nie będę idąc za pewna piosenkarką dodawać 'martwym widzieć je') mieć więcej pewności, że 'moje = moje', a nie moje = moje, chyba, że pasuje kotom'...
pozdrawiam