Oj, pochorowały mi się kotuchy, jak dawno nie. Wyjechałam na weekend odwiedzić moje ludzkie dzieci na obozie, a właściwie dowieźć suchsze i mniej spleśniałe ubranka. Wróciłam w niedzielę wieczorem. A tu jakieś drobne rzyganka i sranka. Namierzyłam dwa - Milunia rzygała, natomiast Midas miał ewidentnie obsrane porty. Kotuchy dostały żółte lekarstwo czyli nifuroksazyd i właściwie chorość została zatrzymana. Natomiast okazało się że był jeszcze jeden partyzant, który ujawnił się dopiero w poniedziałek wieczorem. No i przez to że się tak bunkrował strasznie się odwodnił i słabiutki jest bardzo. Dostał wczoraj kroplówę i jakiś koks wzmacniający, jest też od wczoraj na nifuroksazycie. Wczoraj głodówa totalna, zresztą i tak nie miał apetytu. Dzisiaj kleiczek ryżowy, po ociupince łyżeczką do pysia, rozwodniony gerberek strzykawką, też po ociupince, żeby ten biedny żołądeczek dał radę strawić. A sam kiciuch jeść jeszcze nie ma ochoty. Ale biedniutki jest Merlinek, biedniutki. Całe szczęście, że on jest/był największy - miał z czego chudnąć. Jak by to powiedział Szymek: Merlinku jaki ty jesteś bledziutki (kiedyś tak powiedział do Dafcia, który niedomagał chyba też żołądkowo). Trzymajcie kciuki za biedaka, bo naprawdę nie wygląda zdrowo. Aż żal na niego patrzeć. I naprawdę nie wiem, co mu zaszkodziło. Przecież wszystkie jadły to samo. Dorosłych nie trafiło, bo one miecha nie jedzą (w ząbki kłuje), tylko suche, ale maluchy przecież to samo mięcho jadły. Nie mam pomysłu.
A.