Jeszcze parę dni temu było nieźle, obserwowałam, jak się pięknie myje, powoli i dokładnie. I nagle jest zjazd po równi pochyłej. Przedwczoraj byłam jeszcze u osiedlowej doc, dała mu antybiotyk, cerenię, coś przeciwzapalnego. W sierpniu taka kuracja przyniosła poprawę (albo był to zbieg okoliczności, ale wyrzucałabym sobie, gdybym i teraz nie spróbowała). Niestety chyba nie tym razem i nie ma już odwrotu. Chudnie, nie je (nadal go karmię), jest coraz słabszy, nóżki mu się plączą. O ironio, robi piękną kupę, dawno nie miał takiej ładnej jak teraz. Ma też wciąż śliczne zęby, zupełnie nie takie jak powinien mieć stary kot, któremu czas umierać. Ech, wiedziałam, że to kiedyś przyjdzie.
Jest mi chyba ciut łatwiej niż przy Nesce i Małej, ale tak czuję teraz, a jak się będę czuła po jego odejściu, tego nie wiem i boję się. Dobrze, że mam pracę...
I nieodmiennie jestem wściekła na los, że jeszcze żaden z moich kotów nie pożył 18-19 lat. Co jakiś czas gdzieś słyszę, że czyjś kot odchodzi właśnie w takim wieku i jest mi potwornie smutno, że dotąd nie miałam takiego szczęścia.