Hmm... Coś w tym kocim lizaniu być musi... Dziś zdarzyło mi się być za miastem w pięknych okolicznościach przyrody, gdzie wytworna woń obornika snuje się przy gruncie (i nie tylko) - i tam właśnie urzędują zapamiętale cztery małe, niedawno wyklute kocięta. Jakieś 8 tygodni temu. No i jeden z nich, wzięty za karczek i usadzony na murku tarasowym obok piszącego te słowa, rozwalonego na owym murku niczym karton jakiś, w promieniach popołudniowego słońca - zakręciwszy się i powąchawszy - jął lizać mnie tym swoim małym języczkiem po czole, nosie a po chwili już gdzie bądź po twarzy. Języczek maluchny, ale szorstki zupełnie jak jakiś tegi jęzor
No i tak mnie ta mała szelma lizała zapamiętale, żem i zdzierżyć po jakichś 10 minutach nie mógł no i chyłkiem z onego murka na z góry upatrzone pozycje zbiec musiałem... Co ten też sobie upatrzył w tej mojej gębie...? A i jeszcze w nos podgryzać począł, zupełnie jakby to jakiś cycek matczyny był... Ech, te koty... lizawki