Odgrzewam stary wątek, bo jest dla mnie bardzo ciekawy. Dużo tu informacji o rozmowach telefonicznych z potencjalnym DS. Ja odpadłabym zapewne w przedbiegach. Kotka szukałam drogą internetową.
Na OLX znalazłam ogłoszenie Fundacji o czarnym kotku do adopcji, ze zdjęciami oczywiście. Zadzwoniłam, zapytałam, czy ogłoszenie jest aktualne, rozmówczyni suchym tonem powiedziała mi, że nie, ale jest inny czarny kotek, podała mi nr telefonu DT i tyle.
Zadzwoniłam, przedstawiłam się, powiedziałam, skąd mam numer i to wszystko. Pani z DT podała mi miejsce gdzie mam przyjechać, bym mogła zobaczyć kotka. Pojechałam. Kotek został pokazany mi na ladzie sklepowej, sklepiku będącego częścią domu i zapewne należącego do pani z DT. Wraz z kotkiem Pani przyniosła dwa inne. Tylko ten jeden przyniesiony był w transporterze, był przerażony i Pani musiała go z tego transportera wyjąć. Dwa pozostałe kotki ze strachem problemów nie miały. Kotka widziałam 1 raz na oczy i praktycznie niczego się o nim nie dowiedziałam, poza tym, że jest strachliwy i z resztą towarzystwa niezsocjalizowany. Nigdy nie zapomnę, jak przy tej sklepowej ladzie wzięłam go na ręce, a on wtulił główkę w zgięcie mojego łokcia - ze strachu oczywiście. Zakochałam się w nim.
Umówiłam się z Panią z DT u mnie w mieszkaniu. Pani przyjechała z kotkiem, którego przywiozła swoim transporterem (oczywiście ja swój miałam już zakupiony). Zależało mi na tym, żeby kociaka na siłę z transportera nie wyciągać i na szczęście wylazł sam. Łaził po pokoju dość zaciekawiony, aż Pani wyraziła tym zdziwienie, że bała się, że będzie gorzej. Po mieszkaniu za bardzo się nie rozejrzała (w sumie za bardzo nie było co się rozglądać, ponieważ mieszkanie malutkie). Sama pokazałam Pani roślinki i zapytałam, czy bezpieczne dla kotka są (wcześniej już sama zrobiłam selekcję na podstawie informacji z internetu). Nie miałam wówczas zabezpieczonych okien i balkonu. Wypiłyśmy z Panią herbatę, podpisałam akt adopcyjny, po czym odprowadziłam Panią do szlabanu na osiedlu. Gdy wróciłam do mieszkania dostałam prawie zawału - bo kociaka ani widu ani słychu. Szukałam z godzinę zlana zimnym potem. Okazało się, że schował się w garderobie. Potem przez około 2 miesiące jakby kociaka nie było - czyścił jednak miski z jedzeniem i zostawiał kupki w kuwecie. Potem coś w nim pękło i dziś jest panem i władcą świata, z moim światem na czele
Zgodnie z umową adopcyjną kociaka zaszczepiłam, wykastrowałam, zabezpieczyłam okna i balkon. Początkowo podawałam karmę zaleconą mi przez Panią z DT - Animondę (i biję się w piersi - Whiskasa - ale to już bez zalecenia Pani. Royal też się nam zdarzył). Potem znalazłam to forum i wiele w żywieniu kotka zmieniłam, wiele też się nauczyłam.
Przed adopcją nikt z Fundacji nie pytał mnie o zarobki, o to czy mam świadomość ile kosztuje utrzymanie kotka, czy tez o to jakie mam warunki mieszkaniowe (które to warunki Pani z DT sprawdziła naocznie w dzień przywiezienia kotka). Po adopcji nikt nigdy z Fundacji nie zadzwonił do mnie jak się czuje kotek, nikt nigdy nie zrobił mi wizyty poadopcyjnej. Regularnie wystawiam zdjęcia Bila na FB, więc szefowa fundacji, która wysłała mi zaproszenie do znajomych, ma piecze nad tym, co u niego się dzieje.
A zaczęło się od mojego zwykłego telefonu i pytania: czy ogłoszenie o adopcji kotka jest jeszcze aktualne. Ponieważ aktualne nie było - zaadoptowałam zupełnie innego kotka z tej samej fundacji.
Dlatego troszku nie rozumiem, że DT tak bardzo bulwersuje fakt, gdy ktoś zadzwoni i powie, że chce adoptować kotka, a na pytanie "którego" odpowie: "eeeeeeeeeeeeeeeeeeee". Może ten ktoś nie ma parcia na konkretnego kotka, ale po prostu jakiemuś chce dać dom.