Od 23 marca żyła sobie w klatce na tarasie mojego ogródka, od ładnych paru dni wychodziła przy mnie na coraz dłuższe spacery po ogrodzie. Najwyraźniej uznała klatkę za swój nowy dom, tam czuje się bezpiecznie. Od południa drzwi klatki zostały otwarte na stałe

Wiele godzin spędziłam dziś w ogródku razem z nią. Odchodziła tylko na kilka metrów. Przychodziła nawoływana. Ocierała się o nogi i całego człowieka (znaczy mnie). Zaglądała przez siatkowe drzwi tarasu do środka domu, zaczepiając Brunecika Tymczaska. Nie oddalała się... Zrobiłam jej sesję fotograficzną (tylko telefonem, niestety), żeby jutro pokazać co z niej za słodki 'dzikus'.
Około 20 nie dojadła wieczornej porcji puszkowej i poszła wgłąb ciemnej części ogródka. No i jej nie widać.

Jest mi byle jak na duszy... Czy już wpadać w panikę? Czy tak własnie jest z wolnożyjącymi kotami? Czy rano będzie na miejscu?
Proszę, powiedzcie mi, co dalej?