To będzie opowieść. Długa opowieść. O kotach moich, niemoich i prawie moich. O kocich wzlotach i kocich upadkach. O kocim szczęściu i kocich łzach. O nas. O naszej kocio-psiej rodzince. O wszystkim. Dla Was.
Nie zaczęło się niewinnie. Tak naprawdę to początku nie pamiętam. Urodziłam się psiarą i od najmłodszych lat znosiłam do domu wszystko co biedne, głodne, skrzywdzone, bezdomne i raczej szczekające. To psy mnie zachwycały, fascynowały i wzbudzały współczucie. Koty. Koty były mi raczej obojętne. Fakt były. Raczej bywały. Bo nigdy nie dość długo bym mogła je poznać. W moim domu zawsze było zoo. Były psy, były gryzonie, króliki, żółwie, ryby, a koty przychodziły i odchodziły. Najadały się i szły dalej. Czasem wracały, częściej już nie.
Dopiero w czasach liceum zapragnęłam mieć kota. Takiego swojego. Na zawsze. Moi rodzice nie byli zachwyceni pomysłem. Nawet próba podrzucenia kota pod drzwi się nie powiodła (kot trafił do moich sąsiadów ). Zrezygnowałam.
Gdy wyjechałam na studia, nagle w domu pojawiła się ona. Chanell (dla przyjaciół Rysiek ) Bure, maleńkie kocie. Nie wiem jak, nie wiem dlaczego, nie wiem kiedy. Pojawiła się i już. Akurat tak się zdarzyło, że suczka rodziców (oj, koty strzeżcie się ) dostała ciąży urojonej, a kotek potrzebował jeszcze matki - więc od tamtej pory Tinka i Rysiek stali się nieformalną rodzinką. Wróciłam. Zaczęłam obserwować, zaczęłam uczyć się kota. Dopiero wtedy zobaczyłam, co to znaczy kot. Co to za szczęście mieć mruczące "coś". Rysiek zaskakiwała każdego dnia. Szczekała (znaczy wydawała z siebie klekot jak bocian ) z balkonu na przechodniów razem z psem, rzucała się na gości, robiła sobie wycieczki po klatce schodowej. Rozśmieszała. NIe lubiła obcych, gryzła nas niemiłosiernie, mruczała tylko mojej mamie. Była (i jest nadal) wspaniałą kupką sianka Oj a jakie sznyty na nadgarsku robi