Nie umiem się z nim rozstać. Dzisiaj mijają trzy miesiące, to jedna ósma jego całego życia. Był z nami krótko, a ból po stracie nie jest wcale
mniejszy, niż po odejściu Zosi, obecnej w moim życiu piętnaście lat. Nie jest mniejszy; jest inny - trudniejszy do oswojenia.
I taki żal, nie wiem do kogo, czy czego..., takiego żalu nie czułam po śmierci Zosieńki, chyba się zdążyłam przygotować. Tu nic - nagły cios i nie ma...
I zaczynam się katować myślami, o tym jak umierał, czy nic a nic nie cierpiał, co czuł i co się właściwie mogło stać. Z drugiej strony nie chcę nic wiedzieć, chcę wierzyć, że natura tak zadecydowała, że nic nie można było zrobić.
Nie było mnie przy nim. Tż mówi, że tulił go jak już był po tamtej stronie i szeptał mu do uszka. Nie wiem co, nie chciałam pytać. Ale jestem mu wdzięczna, że o wszystko zadbał, nawet o to, żeby był zwrócony w stronę, w którą lubił zawsze patrzeć. Leży przy samiutkiej wolierze, jak jest cieplej i siedzimy tam z kotami jest blisko nas.
Teraz mogę już mówić o tych szczegółach, to może znak, że przychodzi pogodzenie...