Może jestem stuknięta... ale po kolei:
Z moim osiedlem sąsiadowały do tej pory baraki, w których nocowali bezdomni ludzie oraz bezdomne koty. "Miałam" ich (kotów
) 9 sztuk - 5 kocurów (odjajczone) i od niedawna bandę 4 małch krówek, które pojawiły się nie-wiadomo-skąd.
Miałam miejsce na karmienie i co wieczór komplet pałaszował wspólnie kolację... aż do wczoraj rana...
Teren ogrodzono i rozpoczęły się prace rozbiurkowo-budowlane.
Jeden kocurek leżał martwy w pobliskich krzakach (dzień przed akcją burzenia jeszcze smacznie zajadał z innymi). Załamałam się. Nie miałam do kogo pójść na skargę - robotnicy wiadomo - stukali się w głowę, kiedy zaczęłam wypytywac o koty z baraków. Przykucie się łańcuchem do burzonych bydynków nie wchodziło w grę
Postanwiłam dogadać się z karmicielkami z sąsiedniego osiedla i przenieść tam moje dziczki (
mircea - dzięki za duchowe i GGadowe wsparcie). Po dzisiejszej akcji pełen sukces - koty wyłapane, ja pokiereszowana, poorana pazurami, karmicielki zmobilizowane i zaznajomione z nowymi stołówkowiczami.
Ale...
W grupie osiedlowych dziczków od karmicielek zapadła mi w pamięć koteczka... nazywaja ją Kaśka... mimo, ze jest bura, to ma oczy i posturę "mojej" Zosi. Jak mówiły karmicielki, jest dzika i nie podchodzi blisko... mi dała się pogłaskać... MRUCZAŁA mi...
Czyżby "wróciła w innym futerku"?
Mam ją zabrać? Chcę ją zabrać! Nie mogę jej zabrać!
Buuuuuu...