Jak mieszkałam w mieście, u mnie w dzielnicy, pod moim oknem osiłek z czwartej klasy podstawówki zabił kota kijem. Kochanego Buraska, który przychodził do nas , do piwnicy, gdzie był dokarmiany. Mój ojciec poszedł do jego rodziców na rozmowę, ja poszłam do szkoły. Miał już obnizone sprawowanie za zabicie jakiegoś zwierzątka w szkole. On wymagał terapii, bo wyrosnie z niego bandzior. Watpię czy szkoła lub rodzice coś w tym kierunku zrobili. Ubolewali, przepraszali i wszystko.
Dlatego nienawidziłam mieszkania w bloku, nie mogłam patrzyc na tych bezmyslnych, głupich ludzi, na sąsiadkę, która chciała otruć kota piwnicznego (po awanturze ojca dała sobie spokój). Dobijała mnie cicha wrogość. Podczas gdy pijący sąsiedzi byli tolerowani u nas w klatce, bo wszyscy się ich bali, cała reszta walczyła z kotami, bo co kto nasikał i napaskudził w klatce po pijanemu to wina spadała na koty
Jestem szczęśliwa, że nie mam z nimi kontaktu.