U mnie każdy reaguje inaczej.
Okruszka wchodzi mi na ręce, czasem trochę fuknie, ale zasadniczo wszystko można jej zrobić.
Murzynek, w domu diabeł wcielony, w lecznicy jest tak zainteresowany otoczeniem, że zapomina protestować. Tak że w jego wypadku nie wyobrażam sobie wizyt domowych.
Myszka boi się każdego opuszczenia domu, płacze cichutko i rozpaczliwie że aż serce się kraje (chyba przypomina sobie kolejne przenosiny z domu do domu przy nieudanych adopcjach). W lecznicy też nie protestuje, tylko siedzi skulona i płacze cichutko. Z transporterka nie chce wyjść, zdejmujemy z wetem górną pokrywę i Myszeńka jest badana w transporterku.
Agatka i Babunia są u weta po prostu idealne, zrównoważone, tyle, że Agatkę w domu trudno zapakować.
Za to Szarotka wyrównuje to w czwórnasób. W domu łagodna, u weta broni swojej niezawisłości jak lwica. Drobna i nie za silna, nadrabia wręcz cyrkową zręcznością (nawet jak na kota to akrobatka nie z tej ziemi). Praktycznie nie ma chwytu z którym by sobie nie poradziła. Trzymana za łapy i kark jeszcze wygnie tak głowę jakimś cudem, że boleśnie ugryzie. Po ostatnim pobieraniu krwi do tej pory mam ślady na rękach. ale mimo wszystko bardziej opłaca się brać ją dobrocią (np. trzymać na ramieniu) niż przemocą. Z tym, że Szarotka bardzo dużo przeszła w lecznicy, kilka razy ciężko chorowała, więc to ją trochę usprawiedliwia. Miała straszliwą kalciwirozę, praktycznie to był niemal umierający młody kociak, nie wiadomo było, czy dożyje trzech dni, a jak wet chciał się jej wkłuć w żyłkę i założyć weflon, nabrała nagle takich sił, tak wiła się jak piskorz, że trzeba było poprzestać na podskórnych, też z trudem i z ranami (naszymi) dawanych.