Dlugo mialam z tym okrutne problemy. Z Sisiulka. Probowalam metody "na kocyk", na "kleszcze z kolan", "na strzykawke", tortury kocie w stylu smarowanie lekiem lapki, a raz nawet przyprowadzilam kolezanke z pracy, bo sie chwalila, ze umie
Niestety, zawsze byla to trauma dla obu stron, prychanie, pryskanie lekiem po scianach, Sissi rozzalona, ja roztrzesiona, a tabletka w smieciach.
Ale z biegiem czasu zrozumialam cos, co bylo przelomem w naszych tabletkowych zmaganiach: Sisiula mnie nie ugryzie, chocby nie wiem co.
Wczesniej byly cyrki, bo sie jej balam, i robilam za duzo ceregieli, bylam zbyt malo stanowcza, i jak tylko lebek wykrzywila, to nieswiadomie popuszczalam chwyt.
Teraz jestem "okrutna pielegniarka", jak Raddemenes
Biore ja w kleszcze, otwieram pychola na oscierz dwoma palcami, wkladam tabletke gleboko, trzymam pycholka i glaszcze gardziel, i szach-mat
Potem smietanka albo pasztet na otarcie lez, ktore kicia konsumuje gdzies po godzinie, jak jej mina dąsy, i obopolna radosc, ze juz po.
Na szczescie Misiaczek polyka wszystkie tabletki w blogiej nieswiadomosci swego malego lebka - zanim sie zorientuje, ze zmylka, to juz polknal
Na szczescie, bo na Misia nie mialabym odwagi za bardzo napierac.
Pochlastalby mnie tak, ze by mnie chyba karetka odwiezli