Pani do weta z kotem na rękach
Wiem, że ten wątek nikomu nie pomoże, ale po prostu nie mogłam się powstrzymać i musiałam to napisać.
Dzisiaj byłam w Klinice na kontrolnym badaniu krwi mojego kociastego. Godzina 17.00. Pieski na smyczach, kotki w transporterkach różnego rodzaju - jak to u weta. Gdy stałam przy ladzie, aby opłacić należność za wizytę, obok mnie przy kolejnym stanowisku w recepcji rozliczała się bardzo dystyngowana i zacnie wyglądająca pani w pełnej elegancji (aż wstyd bo ja w dresach) i trzymała na rękach sporego kotka (na moje oko wysoce rasowego, dość sporego - szarosrebrnego - piękny). Tak się stało, że wychodziłyśmy z Kliniki jednocześnie. Ja szłam z moim kotkiem w transporterku za panią z kotkiem na rękach. Jak już zamykałyśmy drzwi Kliniki widziałam, że coś jest nie tak. Po zamknięciu drzwi Kliniki i wejściu na schody prowadzące w dół na parking kotek zaczął się tej pani z rąk strasznie wyrywać. To było na schodach - pani przede mną, ja za nią. Ona nie mogła sobie z kotem poradzić. Ja nie wiedziałam co robić. W pewnym momencie byłam pewna, że go połamie, tak się wyrywał, a ona jakby w panice starała się go nie wypuszczać z rąk i wołała do kogoś. Potem podbiegł jakiś pan i razem z panią kotka do samochodu przed Kliniką wsadzili. I to nie był film. To się zdarzyło.
Być może tej pani kociasty był na smyczy - nie wiem, nie widziałam. Ale zapamiętam to wyjście z Kliniki na długo. Ja prawie zawału dostałam. Tu w ręku zalecenia, w drugiej ręce transporter z moim kociastym, a przede mną pani z wyrywającym się kociastym. Nie wiedziałam co robić na tych schodach. Do teraz jak sobie przypomnę ta sytuację, to nie mogę w to uwierzyć.
Na koniec - w swoim życiu po raz pierwszy zobaczyłam, aby ktoś przyniósł sporego kota do weta na rękach. Zwłaszcza ktoś, kto nie wyglądał na to, że na transporter nie stać.
Przepraszam, że zaśmieciłam tym wątkiem forum, ale musiałam to siebie wyrzucić, bo do teraz mi to nie może z głowy wyjść.
			Dzisiaj byłam w Klinice na kontrolnym badaniu krwi mojego kociastego. Godzina 17.00. Pieski na smyczach, kotki w transporterkach różnego rodzaju - jak to u weta. Gdy stałam przy ladzie, aby opłacić należność za wizytę, obok mnie przy kolejnym stanowisku w recepcji rozliczała się bardzo dystyngowana i zacnie wyglądająca pani w pełnej elegancji (aż wstyd bo ja w dresach) i trzymała na rękach sporego kotka (na moje oko wysoce rasowego, dość sporego - szarosrebrnego - piękny). Tak się stało, że wychodziłyśmy z Kliniki jednocześnie. Ja szłam z moim kotkiem w transporterku za panią z kotkiem na rękach. Jak już zamykałyśmy drzwi Kliniki widziałam, że coś jest nie tak. Po zamknięciu drzwi Kliniki i wejściu na schody prowadzące w dół na parking kotek zaczął się tej pani z rąk strasznie wyrywać. To było na schodach - pani przede mną, ja za nią. Ona nie mogła sobie z kotem poradzić. Ja nie wiedziałam co robić. W pewnym momencie byłam pewna, że go połamie, tak się wyrywał, a ona jakby w panice starała się go nie wypuszczać z rąk i wołała do kogoś. Potem podbiegł jakiś pan i razem z panią kotka do samochodu przed Kliniką wsadzili. I to nie był film. To się zdarzyło.
Być może tej pani kociasty był na smyczy - nie wiem, nie widziałam. Ale zapamiętam to wyjście z Kliniki na długo. Ja prawie zawału dostałam. Tu w ręku zalecenia, w drugiej ręce transporter z moim kociastym, a przede mną pani z wyrywającym się kociastym. Nie wiedziałam co robić na tych schodach. Do teraz jak sobie przypomnę ta sytuację, to nie mogę w to uwierzyć.
Na koniec - w swoim życiu po raz pierwszy zobaczyłam, aby ktoś przyniósł sporego kota do weta na rękach. Zwłaszcza ktoś, kto nie wyglądał na to, że na transporter nie stać.
Przepraszam, że zaśmieciłam tym wątkiem forum, ale musiałam to siebie wyrzucić, bo do teraz mi to nie może z głowy wyjść.