» Sob maja 06, 2023 17:30
Do ratujących koty - czy też macie tyle śmierci i cierpienia
Od jakiś 12 stu lat dokarmiam, sterylizuję, leczę stado kotów. Zrobiłam w międzyczasie technikum weterynaryjne, współpracuję z różnymi wetami, mam nawet jakieś leki/zabiegi za dramo lub na odroczoną płatność. Stosuję takie cudowne środki jak feliserin, canglob, maxidin, GS-441524, a jednak śmierć nie przestaje odbierać mi futrzatych przyjaciół. Czy tez tak macie? Czy winą jest miejsce, które wybrałam na azyl, czy w stadzie duża ilość chorób jest normalna? Czuję się przeklęta...
Tworzymy azyl dla kotów przychodzących, cześć zostaje i się oswaja, część pozostaje dzika. Tyle tytułem wstępu, żeby uniknąć hejtu, ' koty nie powinny wychodzić" itd.
Opiszę sytuacje z lat 2022-2023 a poprzednie lata wyglądają podobnie.
Sylwester 2022, u dwóch kotek zauważam guzki - jeden na sutku, drugi na brodzie. Obie to oswojone rezydentki o które stoczyłam wiele walk. Ostatecznie u młodszej okazał się rak kości, zmarła w kwietniu mimo leczenia, rak był nieoperowalny obejmował żuchwę, łączył się z tyłem czaszki.
W kwietniu znajduję jednego z kocich synków rozwalonego z wywalonymi trzecimi powiekami. Natychmiast na dyzur - niedziela kwota 540zł morfo i pełna biochemia, wet nie ma pomysłu, mówi alergia, dostaje histerii, kiedy kot próbuje go ugryźć po tym jak ni pozwolił go mi trzymać przy pobraniu...W sobotę jadę do "mojego" weta, brak pomysłów - " może borelioza? ". Wracamy późny wieczór, wykładam jedzenie stado ok, w nocy Komori - mój największy skarb, z trudem wczołguje się na piętro. Jakoś ma zwichnięty staw biodrowy, w miejscu gdzie samochody nie jeżdżą - operacja 800zł i rechabilitacja, przy okazji usuwamy guzek na sutku. Ryje po literaturze i dawnych badaniach u chłopca, może to samo? Odrobaczam advocatem zamiast aniprazolem 2x po miesiącu i powieki chowają się, lecące wyniki czerwonokrwinkowe wracają do normy.
W czerwcu trójkolorka zapada na fipa- mój nr.6 z najbardziej kochanych. Podejmujemy decyzję walczymy, choć nas nie stać. Ampułka sionu - 850 zł starcza na 8-9 dni. Jesteśmy ubodzy, przez 4 miesiące kuracji pracujemy fizycznie na dwa etaty - sprzątanie, budowy, jemy ziemniaki,płatki, ryż. Ze zrzuty uzbieraliśmy 300 zł...
Po 4 miesiącach kończymy choć wyniki albumin do globulin nie są zbyt ciekawe. TŻ z przepracowania naderwał sobie mięśnie brzucha, kresę białą i wyszła przepuklina. Oczywiście na zabieg nas nie stać.
Jeden z młodych dziczków który przyszedł do domu gdy zrobiło się zimno, oswojony po kolejnym leczeniu, szczepiony nagle łapie kk, płuca zajęte dusi się...surowica, maxidin , namiot tlenowy...w poł dnia go nie ma...
Kot po fipie łapie to samo trzy dni ciężkiego oddechu( zachorowała przed nim) i wychodzi z tego, nagła choroba uruchamia fipa którego jest nosicielem. Natychmiast podaję Gs, brak reakcji, zwiększamy dawkę, sciągamy mulnupirawir i sciagamy płyn, 24 dnia od wystapienia objawów ponownych kicia umiera, nagle w wigilię, przez cały czas czuła się dobrze i nagle jest wstanie agonalnym. Nie obchodzimy świąt wtedy i nigdy więcej. Koszt samego gs za pierwszą kurację 8tyś, TŻ z powazną kontuzją, plus oboje chorwaliśmy 2 miesiące (cięzka praca plus fatalne jedzenie). Ostatecznie przedłużyliśmy jej życie o 6 miesięcy...
W grudniu, styczniu, lutym fatalna aura atakuje dzikie,dokarmiane koty, mimo leczenia umierają 3 kocięta, dwa udaje się uratować.
W marcu wołają mnie z rodów na których dokarmiam i ratuję koty, żebym sprzątnęła ciało dzikiej kotki, która umarła nie wiadomo na co. (Nie, nikt tu nie truje kotów, nie było przypadków)." Dokarmiam to przecież mój obowiązek, nie? "
Parę dni pózniej ten chłopiec, synk wykarmiony co miał w zeszłym roku nie wiadomo co i bryka, wraca i ciężko oddycha. Podejrzewam zatrucie, na nocny dyżur jak głupia. Technik na dyżurze nie ma pojęcia, podłącza kroplówkę i wertuje książkę o zatruciach, szkoda że tłumaczoną z brytyjskiego wydania (inne srodki ochrony) i bezradnie biega koło sapiącego kota. Ja po przegranej walce z fipem pewna zgonu, w końcu technik wpada na idiotyczny pomysł ponownego zmierzenia temp, a kot a mierzyłam w domu 38,2. Kocur dostaje zapaści, wygląda na agonię, mój TŻ wyzywa nas bierze kota i wychodzi. Ta farsa kosztowała 150zł! Na dworze kot dochodzi do siebie. Następnego dnia jedziemy do "mojego" weta, który okazuje się byc na urlopie...Przyjmuje nas warunkowo ojciec, emerytowany wet, który robi badania krwi i rtg - z którym sobie nie radzi, z zoną robią 4 zdjęcia z których widać coś na jednym. Mówi że nie wie, chyba rak, płuco ewidentnie zmienione i pewnie do pon nie dożyje. (chyba on bo wet wiekowy)i zaleca kardiologa. Studiujemy rtg wychodzi nam zapalenie płuc. Po lekach kot czuje się dobrze,nosimy go na rękach na spacery. W nocy w niedzielę kryzys. Dzwonię na dyżur, wet proponuje eutanazję. Kot się dusi, ja czytam, tż podłącza tlen techniczny do transporterka, ja opierając się na artykule wet walę furosemid domięśniowo w tylną łapę i dodaję drugi antybiotyk dedykowany na zapalenie płuc. Do rana kocurek dochodzi do siebie. Ubłagujemy kardiologa żeby nas przyjął po godzinach w wt. Zapalenie płuc plus lekko nadwyrężone serce, usg, badania, kontrolne rtg, krew itd.ufff ale zyje.
Mam serdecznie dosyć śmierci, szybko są nowe dziczki łapać i sterylizować. Lapie się dziczka niespodziewana. Ok. Badania krwi, sterylka i spokój? Nie ma tak dobrze, nastepnego dnia tryskająca biegunka i wychudzenie. Najpierw walcze sama, potem dwie wetki, szpitalik - 6 tygodni z głowy. Przy okazji rezydentka Bastet tez biegunkuje, dezynfekcja wszystkiego, pralka siadła,a tu posłania non stop do wymiany...wyszliśmy z tego...spokój?
Kocurek z zapaleniem płuc na nawrót, nie jest źle, ale mierzenie w nocy oddechu i strach...generalnie jest stabilny i zmierza do wyzdrowienia tylko powoli. Znów przed nami rtg, kardiolog, maxidin i pełna uwaga. Dziczka po kontroli w czwartek 04.05 grubiutka ale ze szczepieniem zaczekać, klatka nadal zablokowana...
I przyszedł piątek..3 metry od domu, za płotem, jest las, do tego teren chroniony, mandaty za brak kagańców, jeden z nowych sąsiadów z rodów wypuścił psy i dzik jednego poharatał, było szycie dość sławna sprawa w okolicy. I nigdy nie było żadnego problemu z psami. I dwójka zwyrodnialców poszła na spacer z wielkim psem bez smyczy i kagańca i ten pies bezgłośnie , nie szczekając nie goniąc zamordował moją największą kocią miłość która wyszła za płot w sumie nie wiem czemu, bo raczej tego nie robiła...A oni stali i nic nie zrobili...kiedy wyskoczyłam i zaczęłam ją reanimować laska z psem uciekła, facet na mnie wrzeszczał i był agresywny, my do weta, bo udało się przywrócić oddech, ale serce po drodze stanęło. Miała zmiażdżona krtań i zduszony wyrostek żółciowy...całe usta i język miałam zdrętwiałe od żółci...
Całkiem poważnie myślimy żeby iść na tory ( to popularna miejscówka tutaj,co roku są 2-3 sprawy)
Bez hejtu błagam, wszystko podporządkowaliśmy ratowaniu kociej rodziny, przeprowadziliśmy się na zadupie między rody a las, lodówka i szafka pełna leków, pół roku zbieram na nową pościel, ale jest na leki, wyrzeczenia, leki, a one i tak umierają. Nie mam warunków żeby nagle nie wypuszczać kotów przychodzących, które po prostu osiedliły się u nas, dom jest malutki, ich dużo, stale z ogródków przychodzą nowe, z reguły dzikie albo chore więc nie wyadoptujesz. Zamorodwana Komori miała nawet grupę krwi zbadaną, co rok usg i pełna uwaga, bo mieliśmy choroby ale nie wypadki. Czy wszyscy którzy opiekują się stadem tak mają?