Wiem, że idea kota wychodzącego jest kontrowersyjna, jednak nie chcą się zagłębiać w ogólną dyskusję, tylko uzyskać odpowiedzi na konkretne pytanie.
Kitek z założenia miał być docelowo wychodzący. (pisałam o tym w innych wątkach). Dotychczas chodził po ogrodzie w szelkach. Zrobiło się cieplej, postanowiłam dać kotu więcej luzu. Kilka dni wychodząc na ogród, brałam kota ze sobą - bez smyczy, jedynie z obrożą z adresówką. Jakieś trzy dni było ok, łaził za mną i psami, trzymał się ogrodu. Czwartego dnia, gdy coś robiłam w ogrodzie , w ciągu chwili się ulotnił. Odczekałam godzinę, kota nie ma. Zaczęłam go wołać - nic. Obeszłam okolicę wołając - po kolejnej pół godzinie zobaczyłam Kitka sunącego wzdłuż płotu sąsiada. Na mój widok zwiał ( nie poznał mnie) do ogrodu sąsiada. Tam już jak weszłam cały czas do niego mówiąc, coś mu się odblokowało i poznał mnie, dał się wziąć na ręce. Wróciłam do prowadzania go na smyczy. Zaczęłam się obawiać, że jeśli dam mu luz to, pójdzie i nie wróci?
Czy słusznie się obawiam?, czy to normalne, że koty czujące swobodę mają w nosie wołanie opiekunów?
Pamiętam koty "podwórzowe" z dzieciństwa u babci. Na wołanie zawsze przychodziły