Cześć Wam.
Zakładam temat po przejrzeniu kilku(nastu) innych o podobnej tematyce.
Nasz 2.5 letni Słodziak, dachowiec z domieszką syjama, postanowił w grudniu odejść za tęczowy most z łatką białaczkowca.
Od ~roku był na depomerolu bo miał problemy jamą ustną - nadżerki i zapalenia dziąseł. Poza tym nic mu nie dolegało.
W środę (14.12) zachowywał się jeszcze normalnie, w czwartek kilka razy wymiotował śliną co jakoś mega nie wzbudziło podejrzeń, ale już wieczorem pojawił się brzydki, ropny, zapach i apatia.
W piątek (16.12) z rana pojechaliśmy do weta (innego niż 'nasz' bo był niedostępny). Zrobił test, wynik był wg niego pozytywny, choć ja kreskę ledwo widziałam, temperaturę miał 36.5, została pobrana krew do labu (wet nie ma u siebie sprzętu...). Nie mam pojęcia co dostał na miejscu, chyba diagnoza mną wstrząsnęła - mój błąd. Wyszliśmy z informacją, że 'do jutra nie umrze, ale rokowania są ostrożne".
W sobotę było już wiadomo, że jednak umrze. Przyszły wyniki, wet mi je przesłał i podczas rozmowy powiedział, że oprócz białaczki Słodziakowi wysiadły też nerki. W sobotę byłam też u mojego weta który kota znał, pokazałam wyniki, najpierw zapytała jak wyraźny był ślad na teście, dodała jeszcze tylko wzmiankę o nerkach.
Teraz clue: mam w domu 10 innych kotów, wszystkie miały kontakt ze Słodziakiem, jemu nie daliśmy rady zrobić testu ze szpiku żeby potwierdzić diagnozę, bo wziął umarł. Nie jestem pewna, czy tę białaczke naprawdę miał, nie wiem jak ugryźć temat reszty kotów - testować, szczepić, rozdać, zostawić bo i tak pewnie wszystkie są zarażone?
Wklejam wyniki Słodziaka, da się z nich cokolwiek wyczytać?
Z góry dzięki za każdy odzew.
https://zapodaj.net/34284c9dedfd8.jpg.html