Dziewczyny (jeżeli w tym zacnym gronie przeoczyłam pana, to przepraszam), bardzo serdecznie dziękuję za trzymanie kciuków. Helga odeszła wczoraj wieczorem. Napiszę jeszcze kilka słów, bo może komuś coś się przyda. Zmniejszyłam wielkość liter w najbardziej drastycznym fragmencie, jakby co, proszę nie czytać.
Od południa było źle-źle, zwymiotowała niestrawioną mokrą karmę, którą zjadła 24h wcześniej, pojawiły się problemy z siku/kupą, spaniem (od paru dni), jeszcze większa osowiałość, osłabienie i w mojej opinii silny ból. Od tygodnia, dwóch (przepraszam, ale już mi się to wszystko miesza), dostawała Bunondol (początkowo 0.1, później 0.15, a pod koniec 0.2ml podskórnie, co 8h), bo zwijała się z bólu po każdym jedzeniu i wizycie w kuwecie. Prawdę mówiąc nie wiem na ile pomagał. Od tygodni karmiłam ją wymieszanym pół na pół zblendowanym Hill'sem I/D i Mac's mono indyk, bo sama sporadycznie cokolwiek jadła. W pewnym momencie miała zapalenie dziąseł, które przeleczyliśmy antybiotykiem i było lepiej, ale później to już raczej równia pochyła. Wiem, że cierpiała, byłam z nią 24h na dobę i każdego dnia to widziałam. "Problem" z Helgą był taki, że była najsilniejszym psychicznie kotem, jakiego kiedykolwiek znałam, typową kocią twardzielką, kotką ze wsi, która kulom się nie kłania. I po prostu wiedziałam, że będzie walczyć do ostatniej kropli krwi i do ostatniego oddechu. Ona nigdy nie odpuszczała, naprawdę nigdy. Wszystko zawsze musiało być po jej myśli. Jeżeli koty z natury są niezależne, u niej tę niezależność należałoby pomnożyć x3, co dodatkowo było dla nas obu koszmarem, gdy wciskałam jej lekarstwa, suplementy i robiłam zastrzyki i jakkolwiek wpływałam na jej decyzje. Czasami widać, że zwierzak się poddaje, jest to sygnał... ale ja samego początku wiedziałam, że Helga się nie podda.
Po wstępnej diagnozie postanowiłam, że nie zdecyduję się na chemioterapię - nie jestem na ten moment w stanie ocenić, czy żałuję, czy nie, ale przed podjęciem decyzji przeczytałam mnóstwo wątków, artykułów. Poza chłoniakiem było podejrzenie triaditis, miała problemy z przyswajaniem, trzustkę wg badań USG w kiepskim stanie, problemy z drogami żółciowymi - chociaż wcześniej wyglądała na zdrowego, silnego kota i nic raczej nie sugerowało chorób. Doktor po obejrzeniu badań krwi powiedział do mnie, że widzi "niedożywienie". Mało się nie przekręciłam, bo jak to, mój kot niedożywiony? Helga - przed chorobą - była małym odkurzaczem i wielkim głodomorem, zawsze czyściła miski, nie tylko swoje, wręcz musiałam w pewnym momencie próbować ją odchudzić. Próbować to dobre słowo, bo była kotem wychodzącym (nie, wcale bezrefleksyjnie nie uważam, że koty powinny wychodzić - nie powinny albo bardzo, albo trochę mniej bardzo, u mnie trochę mniej) i doskonale polującym (jakoś musiała sobie radzić przez te ~5 lat, zanim do nas trafiła), więc w minutę po wyjściu dumnie paradowała z myszą w paszczy oznajmiając to połowie wsi. Oczywiście, że te myszy ratowałam, jeżeli miały zachowaną pełną sprawność, nie miały ran. Jeżeli miały jakieś niewielkie zadrapania, to kąpałam o Octenisepcie i też wypuszczałam.
Leczenie, które wdrożyła nasza pani doktor opierało się o Encorton. Ja dodatkowo przez ponad miesiąc stosowałam LDN (0.35 mg raz dziennie, zaczynałam od 0.1), bo cudem zdobyłam w internecie Naltrekson. Czy pomagał? Nie wiem. Stan Helgi wydawał mi się w trakcie jego stosowania średni, ale dość stabilny. Nie polepszał się. Nie zauważyłam też żadnych objawów ubocznych. Zdecydowałam się odstawić LDN z kilku powodów, ale głównym było przejście na Bunondol - LDN i opioidy się wykluczają. Przy okazji - jeżeli ktoś jest w desperacji, w jakiej byłam ja i chciałby wypróbować LDN, mam kilka tabletek Nalteksu 50mg na zbyciu.
Do samego końca nie wiedziałam z czym dokładnie walczymy, czy z triaditis, czy z chłoniakiem - chodzi mi o ten objaw, w mojej opinii bólowy. Przez większość czasu wydawało mi się, że to triaditis, mimo że wyniki prób wątrobowych były ok. Raz robiona była specyficzna lipaza trzustkowa, wyszła w normie. Kupy Helga robiła regularnie (chociaż powinna robić ich mniej), nie były odbarwione, ale dość śmierdzące, wymiotowała ponad miesiąc temu, dwie noce z rzędu - ostatecznie udało się to jakoś opanować, nawet bez Cerenii. W nocy zdarzało jej się ciamkać i zgrzytać zębami, co ustępowało po podaniu niewielkiej ilości karmy - codziennie o trzeciej wstawałam, żeby ją jej zblendować, podgrzać i podać - więc prawdopodobnie było to coś od żołądka, cofanie się kwasów. Ale noce, szczególnie w ostatnich dniach, były coraz gorsze. Helga nie mogła spać. Zdarzało się, że godzinami ją miziałam po brzuszku, a ona mruczała. Momentami mruczenie cichło, przysypiała, uspokajał jej się oddech, ale to spanie trwało może pół minuty, po czym podnosiła główkę i zaczynała mruczeć ponownie.
Nie wiedziałam z czego wynikały problemy ze snem - doktor, u którego byliśmy dwa dni temu zasugerował, że to był ból. Powiedziałam, że daję jej Bunondol w iniekcji. Zapytał w jakiej dawce, na co ja, że 0.15ml (od naszej pani doktor miałam zalecenia, że najpierw 0.1, potem 0.2), na co z kolei doktor, że ojojoj, to tyle co nic, skoro podskórnie, bo kotom podaje się go dożylnie, a podany podskórnie to się źle wchłania i powinnam dawać znacznie więcej (nie jestem przekonana, czy dobrze usłyszałam, ale powiedział bodajże, że 0.6-0.7 - nie podajcie tyle!), bo to, co daję, to minimalna dawka na 1.5kg kota. Po tej wizycie zmieniłam dawkowanie z 0.15 na 0.2.
Wczoraj, gdy było już bardzo źle, zadzwoniłam do naszej pani doktor i poprosiłam, żeby przyjechała wieczorem (za trzy godziny mogła być). Racjonalnie sama sobie wytłumaczyłam, że to koniec - żołądek stoi, Helga na swoich uginających się nóżkach, wymęczona wymiotami i biegunką co kilkanaście minut wchodzi do kuwety i robi jakieś maleńkie kropelki nie wiadomo czego - później robiła już wszędzie, w kątach pomieszczeń i nawet nie potrafiłam ocenić, czy były to siuśki, czy kupa:( A co najgorsze, bolało i nigdzie nie mogła znaleźć sobie miejsca. Cały czas kładła się na podłodze, gdzie się tylko dało, na zimnym, na ciepłym, zrobiłam jej termofor, ale też nie było to dobrym pomysłem. Koszmar:( Ja po prostu wiedziałam, że to koniec i że mimo, że Helga się nie poddaje, ja muszę podjąć tę decyzję. Na zmianę próbowałam poganiać i spowalniać czas do wizyty pani doktor. Tak, jak wspomniałam, moja głowa wiedziała, że to koniec, ale serce... serce mówiło, że życie każdy z nas ma jedno, że może, skoro normalnie oddycha, skoro się nie poddała, to jeszcze jej powinnam dać czas. Mąż - wiecie jak to większość facetów - jakoś mniej intensywnie to wszystko czuł. Siedzieliśmy i rozmawialiśmy w momencie, gdy Helga spokojnie leżała i... powiedział, że może jeszcze nie teraz, że może to nie ten moment, że przecież sobie leży, a ja od razu złapałam za telefon i odwołałam wizytę pani doktor. Powiedziałam, że poczekamy do jutra. Generalnie pani doktor - nie dawałam jej w ostatnich dniach spokoju - sugerowała, że jeszcze nie. Ale sugerowała to na podstawie własnych obserwacji, a wiadomo, że lekarz nie widzi zwierzęcia cały czas. Brała też prawdopodobnie poprawkę na moje emocjonalne podejście. Owszem, uważała, że to powoli koniec, ale z naciskiem na powoli. Wg niej miałam mieć czas, dzień, dwa, żeby się pożegnać. Jak pisałam wcześniej, dla mnie, w mojej głowie, to już był koniec, ale gdy mąż mówi, że Helga "spokojnie leży, może nie usypiajmy jej jeszcze dziś", gdy pani doktor sugeruje "parę dni na pożegnanie", gdy sam kot się nie poddał, to... ta te decyzja jest tak przecholernie trudna:((( Gdybym miała chociaż jednego sprzymierzeńca w tym wszystkim... Już pomijając fakt, że.. ja wiem jakby to wyglądało. Pani doktor by przyjechała, Heldze podskoczyłaby adrenalina, zaczęłaby chodzić, uciekać, ja, pod wpływem emocji, nacisków, oraz tego, co widzę powiedziałabym, że "jeszcze nie", pani doktor by pojechała i czekałaby nas cała noc potwornego cierpienia i/albo 40 minut do całodobowej kliniki:(((((
Ledwo odłożyłam słuchawkę, momentalnie pożałowałam - Helga wstała, znów poszła wycisnąć z siebie siku lub kupę, po czym zaczęła się kręcić. Zrobiłam jej zastrzyk z Bunondolu (0.2ml), bo nadchodziła godzina podania, do pysia wlałam trochę gluta z siemienia - zasugerowała to pani doktor. A, wcześniej jeszcze, po wymiotach dostała Cerenię. Kolejne minuty mijały, a ja utwierdzałam się w przekonaniu jak bardzo złą decyzję podjęłam. Po godzinie, widząc, że ból ani trochę nie ustąpił, zdecydowałam się na podanie Bunondolu raz jeszcze, znowu w dawce 0.2ml - zrobiłam to na podstawie zapewnień doktora, że "0.2ml podskórnie to tyle co nic, bo źle się wchłania" i ulotki Bupaq Multidose, w której napisane było, że w przypadku konieczności u kota dawkę po godzinie można powtórzyć. To był początek końca. Po około dziesięciu minutach wystąpiły problemy z oddychaniem (gdy podawałam, oddech wydawał się być w porządku). Od razu wsiedliśmy w samochód i po chwili byliśmy w lecznicy:(( Ostatecznie Helga zasnęła trochę ponad godzinę po tym, niż początkowo było zaplanowane (z przyjazdem pani doktor). Wiedziałam, że to będzie koszmar i że będzie walczyła do ostatniej sekundy:(((((( To był właśnie taki kot - kot który nie poddawał się nigdy. Przyplątała się sześć lat temu, początkowo zamieszkała w budce na tarasie - miesiąc wcześniej, mając już jednego kota, przygarnęliśmy drugiego, Pikselka, stoczyłam wtedy bój z mężem. I na Helgę nie był za bardzo gotowy. Zresztą.. nie ukrywam, że ja też, jeżeli miałabym wybór, nie chciałam trzeciego kota. Zaczęłam jej szukać domu w internecie, ale nikt się nie zgłosił. W tym czasie Helga spała na tarasie w styropianowej budce i szamała miskę za miską (aż w pewnym momencie spakowałam ją i zawiozłam na USG, czy w ciąży nie jest, niby pora roku była mało odpowiednia, ale z tymi koteczkami wolnożyjącymi to nigdy nic nie wiadomo - oczywiście kupę w kontenerku zrobiła, z mnóstwem robali, od razu dostała jakiś środek) i zaglądała na mnie przez okno, co mnie masakrowało psychicznie. Ja wiem jak to koszmarnie brzmi, że nie chciałam biednego kota do domu wpuścić. Oczywiście nie trwało to długo, bo minęło parę dni, przyzwyczailiśmy się do myśli, że chcemy, czy nie chcemy, będziemy mieli trzeciego kota i... zamieszkała z nami. Helga po prostu wybrała sobie dom i nie odpuściła. Właśnie tak działała przez całe nasze wspólne życie. Kot postanowił - kot zrobił. A jak jeszcze nie zrobił, bo się nie udało, to odczeka chwileczkę i zaraz zrobi. To jest nie do pomyślenia jak ona zawsze stawiała na swoim. Do tego była bardzo mądra, bardzo terytorialna - rządziła na dzielni, była mistrzynią przetrwania i doskonałym taktykiem, a o tym co sobie w tym swoim łebku planowała, można byłoby pisać książki. Normalne koty tak nie kombinują. Gdy na podwórku dopadała ją ulewa, to zawsze wracała suchutka (w przeciwieństwie do moich pozostałych dwóch durnotek). Jak to robiła? Nigdy się tego nie dowiedziałam. Była nieustraszona - jedyne czego się bała, to nocnych nawałnic. Pakowała nam się wtedy do sypialni, czego normalnie nigdy nie robiła. Miała doskonale opanowaną kocią komunikację i jeżeli wiedziała, że jest na straconej pozycji, momentalnie stawała się spokojna, uległa i unikała konfliktów. Natomiast, jeżeli wiedziała, że będzie górą, biada była temu, kto się zbliżył. Generalnie, gdy rządziła, do naszego ogrodu nie zbliżał się żaden obcy sierściuch. Zawsze miała przepiękne, grube zimowe futro, o które bardzo dbała i którego wystarczyłoby, żeby obdzielić dwa koty. Przez życie prowadził ją nos, nie siadała w miejscu, którego dokładnie wcześniej nie obwąchała. Obsikała nam kiedyś toster - nie zna życia ten, kto nigdy nie poczuł zapachu pieczonych kocich sików.
Taka właśnie była Helga. W obliczu jej mądrości i zaradności boję się, że to mogło być jej dziewiąte życie:( Powoli sprzątam wszystkie walające się po domu strzykawki, miski ze zblendowaną karmą, kocyki pachnące jej futerkiem - chociaż z zatkanym od płaczu nosem niełatwo mi ją wyczuć. Dziś przyjdą kolejne lekkostrawne karmy z Allegro i dotarł lek na FIP, a w przyszłym tygodniu wyniki z laboratorium, które niestety niczego już nie zmienią. Myślałam, że dziś poczuję ulgę, że już nie cierpi, ale dominującym uczuciem jest jednak smutek. Wiem, że umieranie nigdy nie jest łatwe i wiem, że chłoniak nie jest równym przeciwnikiem, ale tak bardzo mi źle, że tyle musiała cierpieć (przeze mnie) i że prawdopodobnie dobiłam ją tą drugą dawką Bunondolu. Niby mamy jeszcze Stefę i Filo, ale w domu jest dziś tak koszmarnie pusto
Dziękuję wszystkim za słowa wsparcia, wszelkie rady i za to, że dzielicie się swoją ogromną wiedzą
Poniżej wrzucam kilka kadrów z życia tej mojej wyjątkowej, dzielnej i mądrej Dziewczyny. Rozrywa mi serce, bardzo za nią tęsknię.
https://drive.google.com/file/d/1uexkn2 ... share_linkhttps://drive.google.com/file/d/1hQMoXD ... share_link