Witam.
Dawno się nie byłam na forum, ale mam teraz sytuację, która mnie przerosła i pomyślałam, że może tutaj ktoś poradzi co można zrobić.
Przechodząc do rzeczy:
Od jakichś 2 miesięcy zamieszkuję, wraz ze swoimi 3 kotami (w tym jednym chorym na jelita) Ciapkiem, Jaśkiem i Zbójkiem, czasowo u siostry i szwagra. Skrótowo to sprzedałam mieszkanie, kupiłam dom, ale dom do kapitalnego remontu, który potrwa jeszcze pewnie klika miesięcy i na razie nie ma możliwości w nim zamieszkać. Mieszkałam teraz na wsi. Niestety od razu było wiadomo,że moje koty zaczną wychodzić na zewnątrz (gdyby to była zima, to dało by się utrzymać koty w domu, niestety całe lato dom jest otwarty na oścież), na szczęście jest to dość daleko od ulic. Siostra ze szwagrem kocio i ogólnie zwierzolubni, mają ukochaną kotkę rezydentke Lole, ale generalnie jak przyjdzie jakiś tzw.wioskowy kot na posiłek to zawsze coś do jedzenia dostanie. Lola z moimi kotami w miarę szybko się dogadała (bez miłości, ale dramatów też nie było). Moje koty po okresie adaptacji, też się odnalazły na nowym miejscu i trzymają się swojego terenu. Więc w czym problem? Po przeprowadzce, stwierdziłam, że trzeba coś zrobić z tymi wioskowymi kotami co przychodzą. Nie wiadomo czy są czyjeś, nikt nie bedzie po wiosce chodził i szukał właścicieli, a poza tym koty to w większości kocury, więc się piorą jak któryś wejdzie w drogę drugiemu i są dość mocno ogólnie zaniedbane. Wiec trzeba połapać, pokastrowć poleczyć, odpchlić, odkleszczyć, odrobaczyć i potem wypuścić. Jak mają jakiś dom to tam pójdą ale już w lepszej kondycji. Taki był plan. Na pierwszy rzut poszedł kot zwany roboczo Felkiem Jest podejrzenie, że jest to kot zmarłej poprzedniej włascicielki tego domu co go kupiłam (jest kilka minut drogi od mojego obecnego, czasowego domu). Ta pani zmarła dwa lata temu i wtedy mniej więcej Felek zaczął się pojawiać u siostry na jedzenie. Córki zmarłej pani mówiły że miała czarnego kota, ale był dość dzikawy i nie dały rady do złapać, a Felek jak zaczął przychodzić, to też bardzo długo trzymał dystans do ludzi. Przez te dwa lata zaufał jednak na tyle, że dał się w miarę sprawnie złapać do kontenerka i nie trzeba było rozkładać klatki łapki. Na kastrację i leczenie (miał też koci katar i był koszmarnie zakleszczony) pojechał do zaprzyjaźnionej, zaufanej i doświadczonej w pracy z dziczkami weterynarz. Poza tym, że strasznie skarżył się na klatkę w której siedział w lecznicy, nie mieli z nim większych problemów, dobrze zareagował na leki i po tygodniu przywiozłam go z powrotem. I w tym momencie zaczął się dramat. Kot po wypuszczeniu, zamiast iść tam skąd przedtem przychodził (czyli przez te dwa lata), od razu uznał, że podwórko u siostry jest jego terenem, a ja jego "włąscicielką". Zajął taras przy głównych drzwiach balkonowych, przez które praktycznie wszyscy non stop chodzą (przez co prawie ich się w lato nie zamyka) i w sumie mógłby sobie tam siedzieć, mieć swoje miejsce, dostawać jedzenie, gdyby nie fakt że praktycznie od razu zaczął atakować inne koty. Najbardziej sobie upatrzył chorego na jelita Zbójka i Jaśka, ale praktycznie rzuca się na wszystkie koty jeśli tylko zobaczy okazję. Mnie dość długo nie ma w domu z racji pracy, więc widziałam takie akcje tylko kilka razy, ale mówili mi, że atakuje czasem nawet 4-5 razy dziennie :/. Na początku myślałam, że to jeszcze kwestia hormonów po kastracji, że trzeba trochę poczekać aż mu trochę wywietrzeją, to się trochę uspokoi. Niestety minął jeden tydzień, potem drugi i nie dość że nie było lepiej, to było coraz gorzej. Szwagier bardzo lubi koty, ale jak zobaczył że Felek atakuje jego ukochaną kotkę Lolę, to mu się ciśnienie się ostro podnisło. Moje koty, rezydentka są bardzo zestresowane, przestały praktycznie wychodzić z domu, jedzą tylko jak jestem w pokoju (bo Felek jak nikt nie widzi lubi sobie po domu pochodzić i pojeść z ich misek), atakuje jak któregoś spotka po drodze, atakuje inne przychodzace koty wioskowe...masakra. W dodatku, nie daje wcześniej żadnych sygnałów, nie syczy ani nic, tylko znienacka rzuca się na innego kota z zębami i pazurami. Kupiłam mu obroże uspokajającą, dostałam od weterynarz jakiś syropek wyciszający który daję mu dwa razy dziennie, nic to nie daje
. Niestety w ten weekend przegiął. Wydawało się że jest ok, syropek działa, i idzie w dobrą stronę… najpierw w nocy z soboty na niedzielę zaatakował jakiegoś wioskowego kota, który przyszedł na jedzenie, tak że szwagier o pierwszej w nocy wyleciał z łóżka na taras, żeby je rozdzielić, a dziś po południu kolejny raz zaatakował mojego Jaśka, tak że wyrwał mu spory kawał sierści w szyi, rozwalił nos i podczas bijatyki albo Jasiek sam sobie, albo Felek mu rozwalił łapę tak że praktycznie ma wyrwany pazur. Ja tego nie widziałam, jak wybiegłam z domu to było już po sprawie, szwagier się ostro wkur#@*ił i Felka przegonił, powiedział że jak jeszcze raz go zobaczy to nie ręczy za siebie. Mój Jasiek po akcji nie mógł się dobrą godzinę uspokoić taki był przerażony
, inne koty przy okazji też
. Jakbym była u siebie, to bym jakoś rozwiązała sytuacje, może jakieś osobne pokoje (Zbójka, toralnego osiedlowego dzika oswaiałam ponad rok, ale miałam do dysopzycji osobny pokój do którego inne koty nie wchodziły), miałabym więcej czasu, może bym mu znalazła dom gdzie byłby jedynakiem, ale tu nie mam możliwości izolować żadnego kota.
Jest mi Felka strasznie żal, bo po przyjeździe z lecznicy, kot do ludzi się bardzo zmienił. Jest kontaktowy, gadający, miziasty, można z nim wszystko zrobić (zero agresji nawet przy podawaniu syropu), w miarę młody (ma koło 4 lat), miałby swoje miejsce, a może na zimę, jakbym się już wyprowadziła, to i dom. Nie mam gdzie go umieścić, nie mam pomysłu co jeszcze mogę dla niego zrobić.
Stąd moje pytanie, czy ktoś miał do czynienia kiedyś z podobną sytuacją, czy znacie jakieś sposoby na takiego kota?
Z góry dzięki za wszystkie sugestie.