» Czw sty 01, 2009 16:09
Lolek dwa dni temu pogryzł i częściowo zjadł matę łazienkową (taką sprzedawaną w marketach na metry). Zmartwiliśmy się, ale ponieważ nie takie rzeczy już jadł, czekaliśmy cierpliwie na ciąg dalszy.
Dziś w nocy zwymiotował fragmenty maty, a wśród nich niestety dwa zbrązowiałe listki, które wyglądają na skrzydłokwiat.
Byliśmy u Mamy dwa tygodnie. Na począku pobytu, kiedy się okazało, że Lolo interesuje się bluszczem (scindapsus) i skrzydłokwiatem, natychmiat schowaliśmy je głęboko. Teoterycznie nie było możliwości, żeby się do nich potem dobrał. Przedtem próbował gryźć liście, ale wydarłam mu je z pyszczka. Niestety mógł się zakraść do pokoju pod naszą nieobecność i coś sobie skubnąć. Jak jednak piszałam, potem przez prawie dwa tygodnie kwiatek był dla niego niedostępny.
Czy kot mógł zwymiotować liść sprzed dwóch tygodni?
Czy faktycznie zatrucie skrzydłokwiatem jest tak groźne? (drgawki, paraliż, śmierć)???
Jesteśmy przerażeni. Kot jest trochę bardziej spokojny niż zwykle, apetyt ma ciut mniejszy, ale bawi się i wygląda normalnie. Żadnych niepokojących objawów poza tym...
Jutro o 9 rano ma zaplanowaną kastrację