Dzisiaj najpierw miał zrobione kolejne RTG, płynu w klatce piersiowej miał minimalnie mniej, ale w brzuszku nadal tak samo. Przepuklinę już można było wykluczyć, na tyle pozwalało zdjęcie. Zdecydowałyśmy o drugim pobraniu krwi, no i tak naprawdę jej wynik - tragiczny w porównaniu z sobotnim - po całym dotychczasowym leczeniu - spowodował, że podjęłam decyzje o uśpieniu malucha. Wszystkie parametry - erytrocyty, hemoglobina, hematokryt miał masakrycznie niskie, natomiast leukocyty podskoczyły bardzo. Moje wetka ( bo chyba nie pisałam, że po Waszych uwagach rozmawiałam z nią o poprzednich wynikach ) miała rację, że dla niej ten ogólny obraz już wtedy wskazywał na rozwijającą się niedokrwistość. Po tych 5 dniach wszystko sie posypało. Powiedziała, że może umrzeć w ciągu doby i udusić się. A też jutro wszystko pozamykane. W zeszłym roku malutki kociak całą noc mi się dusił na rękach i nad ranem umarł i wiedziałam, że w żadnym wypadku nie dopuszczę do takiego cierpienia. Straszna decyzja, wiedziałam, że ją muszę podjąć, ale nie było przez to ani odrobinę łatwiej, szczególnie, że cały czas było widac, ze kociak chory, że prawie mu sie nie poprawia, ale przez te parę dni zaczął się oswajać, mruczeć na rękach i cały czas był w takim fajnym kontakcie, żywe oczka, zaczepianie przez otwory w drzwiach moich młodziaków....
Ale też umówiłam sie, ze jak dadzą radę czasowo dzisiaj, to zrobią sekcję i zrobiły i w środku tragedia, ziarniniaki wszędzie, na wszystkich węzłach, wątroba poszatkowana ( inne słowo, ale tak odebrałam ) jelita w atonii, coś tam, już nie pamietam - koloru zółtawego. To musiało się już długo rozwijać. Dziewczyny z lecznicy caly ten czas doczytywały, konsultowały, co mu może być i znalazły, ze prawdopodobnie fiv doprowadził do mutacji koronowirusa, który był w stadzie.
Napiszę jeszcze....jestem potwornie rozbita. Maluch przyszedł na świat w niejscu, gdzie nikt go nie potrzebował. Matka szybko go odstawiła. 2,3 tygodnie, jak koleżanka je znalazła siedział pod jakimiś krzakami, sam, często mokry, głodny, taki drobiażdzek. Czas w szpitaliku który się zaczął z 4 tygodnie temu był pewnie najlepszy dla niego, wreszcie ciepło, stałe jedzenie, kotka z tego stada, z którą sie zżył. Po wyjściu ze szpitalika wreszcie wkomponował sie w stado, zamieszkał z innymi w kurniku, z małymi rudymi zaczął się bawić, spac w ciepłych budkach, które tam im wstawiłyśmy, dorosłe ze stada go w pełni zaakceptowały. Ten dobry czas trwał z 5 dni
(( Straszne to naprawdę bardzo, że w tak krótkim życiu, tyle czarnych losów wyciągnał
(((
To, co jest na tej wsi mnie rozkłada
Kotom podrzucane jest jako jedzenie kasza albo ryż z wody. Dorosłe na szczęscie pewnie nauczyły się sobie radzić, skoro doszły do doroslości. Ile tam maluchów zginęło do tej pory, pewnie nie wie nikt, nikogo one nie obchodzą
Ale są tam też dwa psy. Uwiązane do bud łancuchami. Budy, to bardzo dużo powiedziane. Koleżance długimi rozmowami udało się urobić człowieka, zeby dokładał im tam słomy i ją wymieniał. Karmione ryżem z wody i suchymi ziemniakami. Jeden z psów to 8-9 letni "labrador"- prezent komunijny dla obecnego 20-latka
Pewnie za drugim moim pobytem zobaczyłam, ze pies ma ogromne łyse place na całym ciele, na grzbiecie prawie nie miał sierści plus widać było stany zapalne. Wetka na podstawie zdjęc powiedziała, że to może być efekt wydrapania od pcheł i faktycznie skojarzyłam, ze on wychodząc z budy za kazdym razem potwornie mocno tarł grzbietem o szczyt wyjścia. Zaczęłysmy podawać antybiotyk, do tego advocat, obroża p-pchelna, potem foprex i tydzien wystarczył, że psu zaczęła odrastać sierść. Gdyby nie my, to zima i te mrozy, ktore sie zaczynają dostałby odmrożeń. A ten pies zył tam miesiacami przy tych ludziach i kompletnie nie reagowali. Jak jeżdzimy dokarmiać koty, codziennie psy dostają mięso, ciepłe zarcie gotowane z mięsem, zaczęły odżywać. Labrador wszystkie zabiegi przy nim ( smarujemy go tez maściami, pod pachami miał żywe mięso od drapania się, bo tam sięgał pazurami ) traktuje jak największą pieszczotę, pewnie pierwszy raz od lat ktoś go głaszcze, dotyka.
To jest jakaś tragedia, co się dzieje w takich miejscach, generalnie jakoś sie trzymałam, dzisiaj mnie rozsypało. Najgorsze w tym jest tez poczucie, że zeby pomóc tym zwierzakom, żeby nas tam wpuszczali, to musimy robić dobrą minę do złej gry i grać głupa i chwalić, że człowiek dał do dziurawej budy trochę słomy
( A musimy, bo będziemy im te budy chcieć wymieniać na ciepłe, ale muszą nas tam wpuszczać. Najgorsza jest świadomość, że takich miejsc są setki
W to trafiłyśmy, bo koleżanka posatnowiła się wynieść z miasta do siedliska w okolicznej wsi.
Tam są cudne dwie rude kociczki, naprawdę rozkoszne. Tak bardzo chciałabym chociaż im znaleźć dom. Trochę mniej w tym działałam osatnio, bo ani doba sie rozciągnąć nie chce, ani sił mi już nie starczało. Teraz, gdy maleńki już odszedł....musze się na tm skoncentrować.
dzięki dziewczyny.