Jeśli któraś z Was odwiedza Miauwę, to już wie.
Imbir jest małym, fajnym kotem. W międzyczasie zimy wykluczaliśmy grzybicę, wydrapulił się w rezultacie (prawdopodobnie) alergii.
Moja kocica nadal jest oburzona jego byciem z nami, niemniej przez różne wątpliwości z podejrzeniem grzybicy mamy 2 miesiące do tyłu z socjalizacją.
Odkąd przyszła wiosna, Imbir radośnie hasa w wolierze. Do mojej kocicy ma dystans, dopóki ona go nie zaczepia i jest pewna swego, jest ok. Dużo burczy na niego, od pewnego czasu mimo tego staram się tylko nieznacznie asystować. Zdarza im się spać w ciągu dnia w jednym pokoju, Miśka jednak żąda dużego dystansu - jej prawo. Póki się nie leją, nie rozdzielam. Widać pewną poprawę, ale to wciąż małe, drobne, gejszowate kroczki. Czasem zazdroszczę jak ktoś ma w tydzień zakumplowane koty - wzdycham z żalem i robię swoje
To jest trochę śmieszne z boku - ona ma pod 5kg i grubaśne, gęste futro jak niedźwiedź, on waży 3,6kg aktualnie.
Było już nawet tak, że Imbir samym
paczaniem pogonił spod woliery kota sąsiadów. Bohater! Bo ten od sąsiadów to jest kot, który zawsze zaczepia Miśkę - ona wpada w furię, rzuca się na siatkę lub słupek woliery i chce gada dopaść i włomotać, a on jeszcze śrubę dokręca. A tymczasm jak zobaczył Imbira, który wdzięcznie przysiadł naprzeciwko niego i spojrzał głęboko w oczy, nawet nie sycząc, to niemal słyszałam jak trzęsącym głosem drań z sąsiedztwa mówi
ojejkujejku to Pan miał nabiał i to niedawno?... To ja już pójdę lepiej, wcale mnie tu nie było, najmocniej uniżenie przepraszam, nie chciałem Panu inhalacji zakłócić!... I w slow motion nawiewa
Imbir bardzo chętnie asystuje w kuchni, wszystko by zjadł i wypił.
W zasadzie nuda, nie?
Całkiem niedawno przytulając Imbirka coś poczułam. Przy uszku, dziwny zapach. Jakby siczki, ale nie do końca. Plus dotarło do mnie, że owszem, zawsze pił sporo, ale przecież język mu wysycha...No ale?... Już się domyślacie?
No to jazda, diagnostyka, telefony, płakanie, w dowolnej konfiguracji.
Nie jest jeszcze tragicznie, ale jest to już przewlekła niewydolność nerek. Wilber znalazła super panią nefrolog, byliśmy na usg, z pani aż kipi wiedza i jak to się trochę ustabilizuje, pojadę tam też z moją kociną, w końcu ma syndrom urologiczny, też pewnie kiedyś będzie z tego dym.
Jeździmy na kroplówki, wjechały pierwsze leki, pewna modyfikacja jedzenia. Wczoraj po kroplówce futro zrobiło się mięciusieńkie - w życiu takiego nie miał. I jak siedzieliśmy w sali operacyjnej czekając (nie na Godota) aż kropelki przekapią, pewien szalony terier nas zobaczył i potem niuchał pod drzwiami. Drugi raz w życiu usłyszałam jak Imbirek syczy - o ile pierwszy raz to było "plfplfplf" jak Kaczor Donald, tak ten syk był bardzo profesjonalny, zaimponował mi. Oraz trzeba było poprawić kroplówkę, bo aż się zatrzymała. Oto upragniona wolność - psy mu chyba dokuczały :/
No i dobre wieści.
Mimo że wychodzenie z kotem z domu jest w jego opinii mocno średnie, to po powrocie czuł się dobrze, był przytulaśny. Nawet gonienie było! Przyszła Miśka, zaczęła go wyzywać (tak trochę bez powodu - tylko se leżał...) i jak w ułamku sekundy hej ho, pobiegł za nią
Ja nie zdążyłąm nawet nogi postawić na podłodze, już słyszałam jak ich M. wstrzymuje, że hola, hola, się proszę rozejść. Na szczęście dla tej mojej zołzy, lekko się jej poprawiło - bo to on wszedł pod łóżko (a ona go już nie dopadała w odwecie), a ona na drapak. Czyli chociaż już mniej sparaliżowana lękiem jest. Niemniej wciąż niezadowolona - nie dziwię się.
Dobra wiadomość jest taka, że na ten moment nie jest fajnie, ale jeszcze w zielone gramy i się nie żegnamy.
Mimo tego mam z tego powodu doła - choć Neigh ma rację - doznanie przez kota przemocy nie chroni go przed chorobą nerek. Szkoda, chłopak dużo przeszedł i fajnie jakby mógł funkcjonować bez udziwnień typu jeżdżenie na kroplówki. Boli mnie, że wobec takich wyników pewnie nie przeżyjemy wspólnych 15 lat i staram się cieszyć tym co jest.
Jeszcze niedawno oszukiwałam samą siebie, że bardzo go lubię, ale gdyby trzeba go było oddać, bo Miśka...
No więc ilość wylanych w ostatnim tygodniu łez nawet mnie samą zadziwia. No, kocham tego łobuza. Mały Imbirek, skaczący jak pasikonik na sprężynkach. Który po nadpsuciu przez panów od fotowoltaiki drzwi kratkowych umie sam je otworzyć. Nawet wie gdzie łapkę przełożyć żeby odpiąć skobelek i rozciągnąć wstążkę (zamieniłam już na sznurówkę i jest ok).
I wobec takich jego wyników współczuję Miśce, bo jakoś będzie musiała z nim się dogadać, bo innego domu nie będę mu szukać.
Zatem Imbir oficjalnie zostaje u mnie. Oby jak najdłużej
Jeśli ktoś wytrwał do końca posta - gratuluję