Dzisiaj prawie pożegnaliśmy, permanentnie, Czarną.
Wieczorem było super. Żadnych niepokojących objawów.
Rano nie rzuciła się na jedzenie, ale leżała sobie w kuchni z uniesioną głową, obserwując mnie. Gdy ona nie leci jeść oznacza że to coś się dzieje, ale bywa. Ma prawo. Miewa takie chwile. Nakarmiłam koty, zagadałam do niej, popatrzyła i olała moje zaproszenie. To nic niezwykłego. Tym bardziej o 4.30 rano, gdy człowiek lata w amoku by się do pracy wyrobić. Spodziewałam się że pewnie kroplówkę będę jej musiała podać i tyle.
Jako że w ogóle się miejsca nie ruszyła choć nad nią łaziłam podeszłam do niej i ją dotknęłam żeby się podniosła i cośkolwiek skubnęła, bo to cukrzyk, chciałam też zobaczyć czy nie jest odwodniona, nie ma gorączki etc. Ona spróbowała się ruszyć i okazać niezadowolenie że ją dotykam i w tym momencie jakby jej ktoś przełącznik przestawił. Po prostu padła jak szmatka, totalnie wiotka, zwieracze puściły. Trup nieboszczyk
.
Glukometr nie pokazywał ile jest glukozy w krwi, tak była niska, wyświetlało tylko że jest Low.
W kilka minut po podaniu glukozy nagle ożyła, siadła, umyła się i... rzuciła na jedzenie.
Pańć ukochany teraz z nią w domu siedzi. Czuje się wyśmienicie. Czarna znaczy
Ona - bo raczej nikt inny, załatwiła się w nocy mocno odbarwionym kałem, mam nadzieję że to nie guz się odzywa, że to tylko chwilowa, jednorazowa akcja...
Bo gdyby to był weekend to byśmy ją już martwą znaleźli raczej
Nigdy nie miała takiej jazdy.
To pierwsza jej tak silna hipoglikemia.