iza71koty pisze:Czuje się jak jadłodajnia,
brygada ratunkowa,
szpital,
Hospicjum
i ostatecznie zakład pogrzebowy.
No wczoraj to już było apogeum.Nie dość że Niedżwiadek nas opuścił - to potem cała reszta.A dzisiaj dokładka.
No od wczoraj trochę na łeb mi spało nie powiem. Wczesnym rankiem głaskałam Niedżwiadka. Wiedziałam już, że odejdzie...wybrał miejsce pod stoliczkiem przy piecu. Było to posłanie innej kotki, ale on je sobie wybrał.
To już były jego ostatnie minuty. Potem wystraszył mnie krzyk kota. Przeraźliwe miauczenie. Lecę do drugiego pokoju, a on leży i ruszyć się nie może. Jak szmatka. Myślę, Boże spadł, uderzył się, czy co. Potem diagnoza Calcivirus. A za chwilę sms od znajomej z drugiej strony - że Maks jest bardzo chory i potrzebuje lekarza. I, że mam to natychmiast załatwić, bo inaczej ona powiadomi służby. No tego to już było za wiele. Szantaż i to jeszcze od Osoby, która latem uśmierciła kotkę- choć błagałam i zaklinałam co ma robić. Pamiętacie tą nową koteczkę? Wtedy umieszczałam jej zdjęcia. Madie nawet coś wspominała, że przypomina Jej jakaś kotkę.
Powiedziałam, ze nie wiem co się stało, ale zaraz pójdę i to sprawdzę. Poprzedniego dnia Maks był u mnie na podwórku cały zdrowy i nic mu nie było.
Zapytałam tylko gdzie jest, a ona, że na dachu. Poszłam. Był tam zwinięty w kłębek. Przednia łapa spuchnięta, ale zaczął jeść z apetytem i nie wyglądał, że nie może się poruszać. Owszem ma to utrudnione, bo to przednia łapa, ale właśnie dlatego wybrał miejsce na dachu, bo wie, ze nikt go tam nie sięgnie. Dodam- jest to dach garażu. Ale nie metalowy tylko drewniany i pokryty papą. Zatem w miarę ciepły.
Wracam do domu dzwonię do Wetki z pytaniem, a właściwie potwierdzeniem, czy w ten sytuacji synergal wystarczy, bo już wiedziałam, że to sprawka Misia. Niedawno urządził Dzikuska, ale nie aż tak dotkliwie. I dostaję smsa czy złapałam kota? No matko jedyna. Tak wlazłam na dach garażu i stresując kota będę go ganiać żeby sobie jeszcze większą krzywdę zrobił, albo może, co gorsze będę dzwonić do służb żeby mi kota łapały, stresowały i Bóg wie co jeszcze- jak to kot, który potrzebuje teraz spokoju, żarcia, leku i bezpiecznego miejsca, a nie stresu i obcych ludzi, którym coś pójdzie albo źle, albo dobrze.
Dzwonię. Nie odbiera. No to piszę, że po konsultacji będę podawać lek i niech kot siedzi tam, gdzie czuje się bezpiecznie. Jak zacznie padać sam zejdzie. A na dole znajdzie już schronienie. Jest tam w krzakach kilka budek.
Jedziemy na Lotnisko, a tam....Ten maluszek szary chorowity prawie wbiega mi pod koła roweru i zamiast siedzieć tam gdzie zwykle prawie doszedł do parkingu. Nakładamy jedzenie i patrzymy gdzie ten drugi. No nie ma. Idziemy dać innym kotom i chcemy wrócić dotransportować małego bliżej altanki Pani Doroty żeby się nie pałętał po krzakach. No i co widzimy? Idzie matka z tym drugim maluszkiem i woła tego co je, i idą wprost do drogi czyli trasy szybkiego ruchu. No to szybka akcja odwetowa żeby im plany z głowy wybić, a właściwie jej.
Koty odniesione. Lek podany. I dylemat. Co robić? A jak odjedziemy, a ona je na ulicę wyprowadzi. Do domu zabrać nie mogę. Mam dużo ,a do tego jeszcze młody z calciwirusem. Trudno, decydujemy, że trzeba poczekać do jutra. Karmimy małe, wsadzamy do budki i na odchodne prosimy aby P.Dorota miała oko, a jak coś się będzie dziać- niech dzwoni.
Dzisiaj dzwonimy rano. Małe są. Bawią się- czyli na razie ok.
Ale to nie wszystko, bo trzeba iść szukać Szarusia. Trzy dni nie pojawił się na posiłku. A to zupełnie do niego niepodobne. Wczoraj oblazłam zarośla- wołałam. Poszłam w ruiny, gdzie kamienica do wyburzenia i nic. Dzisiaj poszłam karmić i znowu nie ma.Zaczęłam szukać. Tknęło mnie jeszcze na koniec....piwnica. Może ktoś wlazł i zostawił drzwi wejściowe otwarte- kot wlazł, a potem drzwi zamknął i kot nie zdołał się wydostać. Ale 3 dni? Długo trochę. Tuz obok koty dostają jedzenie, wiec albo Szaruś był tak przerażony, ze nie krzyczał, albo nie było go słychać albo....sama nie wiem. Otwieram te drzwi dobrze, że nie są zamykane na klucz i nie musiałam po ludziach latać. Wołam -krzyczy najpierw ciszej- potem coraz głośniej. Nie byłam pewna, czy to nie jakiś kot, który właśnie jadł obok, bo zeszły się 4 sztuki. Ale słyszę, że drze się jak opętany. Wyleciał. Od razu do jedzenia. Głodny, jak diabli. Zostawiłam na wszelki wypadek sporo jedzenia, bo choć nakarmiłam już tam koty wiedziałam, że jeśli na niego trafię muszę mu dużo dać. Oj, to był szczęśliwy dzień dla Szarusia....a dla mnie...kolejna akcja.