Pomóżcie, bo już nie wyrabiam
Że moja Pyśka ma białaczkę wiedziałam od przełomu 2011/2012 roku. I wtedy walczyłam o nią bardzo, była hospitalizowana, potem interferon i.... było super. Przez lata nic się nie działo, naprawdę nic. Kot funkcjonował normalnie. A teraz sytuacja jest dramatyczna... Zaczęło się od kichania, potem wypływ z jednej dziurki w nosie, najpierw przezroczysty, potem mętny, podbarwiony krwią. Dostała leki i nic. Zmiana leków - dalej nic. Zmiana weta z weta osiedlowego na "renomowaną" klinikę - też nic nie pomogło. Kot przestał jeść, pić, nie chciała przyjmować leków, zaczęła się słaniać na nogach. Zostawiłam ją w szpitalu na 3 doby i miałam nadzieję, że jakoś uda się to opanować, że znacznie jeść przynajmniej. Mam żal do lekarzy ale to już inna sprawa (nie ten wątek, być może kiedyś opiszę), teraz Pyśka najważniejsza. W każdym razie odebrałam kota w gorszym stanie niż oddawałam do szpitala, a zapewniano mnie że jest lepiej, że je i pije. Ale ona dalej nie je i nie pije. Karmię strzykawką na siłę, poję na siłę. Miała test na białaczkę - trzeci pozytywny, bo weci nie dowierzali, że ma białaczkę, bo przecież wyniki z krwi ma świetne! Rentgen pokazał zmiany w nosie - raczej nie zapalne, raczej rozrostowe, ale to powiedziała mi moja mama (radiolog),a nie wet, bo ten nie powiedział nic konkretnego.... za to chciał namówić na operację, żeby pobrać wycinek z nosa (operacja przez pysk do jamy nosowej
) ...konkretny był tylko rachunek do uregulowania. Jestem wściekła i czuję się bezradna. Jestem z Krakowa. Nie wiem co mam robić dalej
Kiedyś dostałam interferon ludzki, nie wiem teraz który wet to stosuje... Ten koci przekracza moje możliwości finansowe...