Nie ogarniam już nic. Nie ogarniam rzeczywistości. Dwie godziny walki ze starym, sfatygowanym, zapchanym laptopem żeby w ogóle pozwolił mi się zalogować.
Życie kolejny raz dało mi solidnego kopa w du*e.
Przyszłam tu, bo nawet nie mam komu się wyżalić, a muszę trochę z siebie wyrzucić bo eksploduje. Chyba sama przed sobą też muszę . A może nawet komuś będzie chciało się przeczytać.
Niczego nie oczekuję, bo nikt i nic moich emocji nie jest w stanie ukoić, najwyżej zrozumieć. Bo Wy rozumiecie...
Pomagam kotom od tylu lat, że już nawet nie pamiętam. 15? Może 20? Już po 2 latach przestałam je liczyć bo nie było sensu, liczba przerosła 100. Pamiętam wszystkie, czasem któryś umknie z pamięci, ale i tak się przypomina, czasem zapomnę jakieś imię.
10 września traiły do lecznicowego szpitalika dwie koteczki. Zaraziły sie PP, nie chciały się leczyć, dostawały wszystko co możliwe, canglob, interferon i hektolitry antybiotyków. Wet jest mistrzem w leczeniu PP i to się udało, wyrwał je choć były na granicy śmierci. Przyplątał się koci katar i kalici. W końcu i to zostało w miarę opanowane. Ponieważ koty wygenerowały niesamowite koszty (4600) a były już w miarę ogarnięte, tzn. czarna, bo burasia cały czas była słabiutka - zostały zabrane do kociarni, żeby już więcej nie kosztować.
Telefon od weta, że bura nie da rady w kociarni, bo trzeba ją karmić, nie chce sama jeść, pilnować i obserwować, a tam nikt tego nie dopilnuje przychodząc raz dziennie dać kotom jeść i posprzątać nie ma nawet na to czasu, a o jakiejś obserwacji to można tylko pomarzyć.
Mieszkały w kociarni 1,5 doby, później je zabrałam.
Ryzykując niesamowicie bo moje dwie 16 i 11 lat nie były szczepione od lat 4. Wet zapewniał , że one już PP nie zarażają, w razie czego mam na podorędziu kota po PP, który chętnie podzieli się krwią.
Od samego początku jak tylko do mnie trafiły nie podobał mi się brzuszek burasi. Duży, wzdęty, a reszta szkielecik powleczony futerkiem. Skojarzenie miałam tylko jedno, ale nie dopuszczałam do swojej świadomości. Nie jadła więc karmiłam strzykawką i wtedy połykała chętnie i wcale się nie opierała karmieniu. Cały czas leżała schodziła tylko do kuwetki. Na drugi dzień byłą o wiele żywsza, oczka już były wyraziste, wykazywała nawet zainteresowanie zabawą i sama wpychała się na kolana niesamowicie mrucząc. Wieczorem nawet sama zjadła z miseczki choć dopchałam ją jeszcze ze strzykawki. Wszyscy poszliśmy spać, a ja szczęśliwa, że teraz to będzie już tylko dobrze.
Rano jak wstałam i poszłam do nich burunia leżała na podłodze. Pewnie zeszła do kuwety i nie dała już rady dojść do lóżeczka. Była zupełnie bezwładna i zimna, z minuty na minutę gasła, temp. 33 stopnie. Dwa razy zaczęło mi ją wyginać do tyłu (kto to przechodził to wie) Udało się podnieść temp. do 36, kroplówka z dufalajtem itp. zanim udało się dobić do weta.
W lecznicy nie miałam już żadnych złudzeń. Choć temp. urosła do 38. Najpierw RTG pokazał brzuszek cały wypełniony płynem, a później nakłucie brzuszka i jego żółta zawartość kazały podjąć już tylko jedną decyzję. Byłam z nią do końca, choć wet musiał wkłuć się w serduszko, bo żyły już nie funkcjonowały. Najpierw sobie zasnęła, nic już nie czuła.
Pierwszy raz w życiu wróciłam z lecznicy bez kota. Jej siostrzyczka została sama, wet przestrzegał, żeby obserwować bo to ona była w gorszym stanie niż burunia i wszystko może wrócić z dnia na dzień. Tak było w lecznicy. Burasia byłą leciutka jak piórko, mimo karmienia nie przybierała na wadze, odwodniona, słabiutka, bez tkanki tłuszczowej i mięśnie w zaniku. Jej siostrzyczka jest o wiele większa, je za troje i ślicznie się bawi. Mruczy tak, że nie słychać rozmowy przez telefon i jakby mogła to by wlazła w człowieka. Niestety musi spędzać czas sama w pokoju.
Jeśt śliczną, długowłosą, czarną koteczką . Zupełna miniaturka mojej Malutkiej. Za tydzień mam iść z kupą i na badanie krwi żeby zbadać to cholerstwo pod kątem "fipogenności".
Chciałabym, MUSZĘ, znaleźć dla niej najlepszy dom na świecie bo sobie na to zasłużyła, burunia nie doczekała...
Nie mam żadnego doświadczenia w ogłoszeniach i nawet na portalach nie jestem obyta, żeby to odpowiednio dopilnować .
Czy ktoś z Was pomoże mi zrobić ogłoszenia żeby trafiła w odpowiednie ręce ? Jak już będzie wiadomo co i jak zrobię zdjęcia i wszystko opiszę.
Nie ogarniam już niczego, mój organizm też się buntuje i wysiada mi po kolei wszystko, martwię się o swoje koty, bo Malutka jest w kiepskim stanie i nie mogę dojść przyczyny co jej jest.
Nie mam już siły ani fizycznie, ani psychnicznie żeby to wszystko, te kocie nieszczęścia ogarniać, a z drugiej strony nie mogę zostawić żadnego bez pomocy. I tak się to koło kręci, i końca nie widać.
RTG. Czy mogłąm jeszcze podjąć inną decyzję ? Było o co zawalczyć?
Jej oczek wpatrzonych we mnie bez mrugnięcia błagających o pomoc nie zapomnę i będą moim kolejnym wyrzutem sumienia. Już nie mam miejsca w sercu dla odchodzących kotów. Te trzy kawałki, które mi jeszcze zostały muszę zostawić dla swoich