No to sytuacja z kotami na dziś wygląda tak :
Od dłuższego czasu nie podobała mi się Myszka. Jęzorek wystający z pyszczka i "mielenie" nim wskazywało oczywiście na to, że w paszczy dzieje się coś złego. Poza tym samopoczucie OK, apetyt w normie.
16 lipca zabrałam ją do weterynarza i okazało się, że nie tyle ma problem dziąsłowy, co popsute zęby. Oczywiście prze wyjazdem do lecznicy dostałam od pani wytyczne - "
tylko niech jej zębów nie wyrywają " . Wetka chciała oczywiście haratać na drugi dzień, ale się n ie zdecydowałam na zabieg, bo moja Ela planowała dłuższą nieobecność . Dostała więc convenię i dexafort , a ja czas na urobienie pani odnośnie zabiegu.
Na dzień dzisiejszy wszystko jest w porządku i Myszka czuje się dobrze. Wiem, jak to będzie dalej. Da ją na zabieg jak kot już będzie dwoma łapami po
drugiej stronie Puszkin - przez dłuższy czas, ok. miesiąc albo dłużej nie ujawniał się przy jedzeniu. podjadał chyba trochę nocami, bo umarłby z głodu gdyby nie jadł nic. Niestety trzeba czekać aż sam z własnej woli wlezie do transportera, bo złapać go i włożyć to czynności niewykonalne nawet dla kobiety. I 29 lipca wlazł ! Szybka akcja i do weta. Mojej wet Eli nie było, a druga zawsze dobrze radząca sobie z kotami nie miała z Puszkinem żadnych szans. Cudem udało nam się uchylając troszkę tył transportera podać mu zastrzyki, na oko, bo nikt go nie jest w stanie wyjąć i postawić na wagę. To były czynności, od których trzeba było zacząć zanim kocisko się na tyle zeźli, że nas pożre. Chciałyśmy jeszcze ( a było nas 3 i 6 rąk) zajrzeć mu jeszcze do paszczy, bo wyglądał okropnie, cały opluty, ślina wisiała z pyska do ziemi, brudny jak siódme nieszczęście, bo nie dał rady się umyć. Strasznie się z tego powodu męczył. Próbowałyśmy zajrzeć w paszczę zaopatrzone w rękawice, koc i tym podobne akcesoria, ale niestety się nie udało. Jakakolwiek próba podniesienie wieka transportera kończyła się takim atakiem, że wszystkie poddałyśmy się. Moją rękę poharatał przez kratkę w transporterze. Zamknęłam więc i pojechaliśmy do domu. I tak się cieszyłam, że to co najważniejsze się udało.
Po dojechaniu do domu jak zwykle wyszedł z transportera lekko spanikowany, ale cale nie uciekał. Jak zwykle po takim powrocie pierwsze kroki skierował do jedzenia. Widać było, że je z trudem, że go trochę boli i przeszkadza, ale JE !!! Zjadł dużo mięsa i zaczął się z trudem myć.
Na drugi dzień już w pełni doszedł do siebie i znów stał się potulnym kotem, dającym się głaskać swojej pani i spiącym z nią w łóżku, pozwolił sobie nawet na wyczesanie brudnych skołtunionych kłaków. I tak będzie dopóki będą działać leki i tylko się modlić, żeby ten stan trwał jak najdłużej, bo ja więcej nie dam rady pomóc temu kotu, jeśli on sam nie da sobie pomóc.
Tylko tak mogłam mu zrobić zdjęcie i choć niewiele widać, to reszty mżna się domyślić
a po powrocie do domu całkiem inny, spokojny kot...
A mieszkanie ? No coż
Ja nie mam siły z tym walczyć. Nic nie jestem w stanie wskórać. Cieszę się, że przynajmniej pozbyliśmy się pcheł i już nie śmierdzi