» Pon sie 20, 2018 10:00
Koci dzidziuś odszedł. Czy Bajka umarła z mojej winy?
Miesiąc temu dzwoni mój mąż: " W krzakach leżą 4 maleńkie, chyba nowonarodzone kotki, dwa są martwe, 2 żyją! Matki nie widać" Nie wiem co robić. Nie wykarmię takich dzidziusiów. Czekamy. Mija godzina. Pojawia się jakiś kot, obchodzi je i zostawia. Mąż dzwoni kolejny raz i mówi, że jak ich nie weźmie to one umrą. Zaczynają ciężko oddychać. Dzwonię do koleżanki ze Szczecina, która kiedyś wykarmiła swoją (teraz 8 letnią) znajdę. Pytam czy nie zna jakiejś karmiącej kotki. Co robić??! Słyszę " wieź je do mnie". Mąż pakuje kotki, mówi, że jednem " wiszą nogi" ja wyruszam w trasę (100km), jedziemy. Prosto do weta po mleko itd. Koleżanka czeka. Lekarz mówi, że mają około 3 dni. Nie podobają mu sie bezwładne nogi. Daje im małą szansę, szczególnie temu z chorymi nogami. Kotki zostają u mojej dzielnej koleżanki. Mijają dni, karmi je co chwilę, grzeje, masuje itd. Kotki żyją i rosną. Chodzą do lekarza. Chore nóżki są bezwładne. Jak kotek podrośnie ma być zdjęcie, tomografia i te sprawy. Umówione na 6 września. Kotki są odrobaczone. Dostają drugą dawkę na robaki, mija dzień i muszą przyjechać do mnie na 10 dni. Koleżanka ma wsześniej wykupione wczasy, tak się umówiłyśmy. Mój mąż je znalazł, jadą do nas. Kotka ma lekką biegunkę. Mija pierwszy dzień. Wszystko jest ok. Jemy co 3 godziny, myjemy, masujemy. 2 dnia kotki dostają łyżeczkę mokrej karmy z miseczki. Potrafią jeść same! Wszystko super, biegunka minęła. Karmimy mleczkiem, myjemy, masujemy. Jest godzina 22 . Kotki mają się świetnie. Maleńka koteczka Bajka, z chorymi nóżkami czuje się dobrze. Żal patrzeć na jej powyginane, bezwładne nogi. Ale lekarz daje nadzieję, Bajka sobie radzi dobrze. Brat ma ADHD i nic mu nie dolega. Okaz zdrowia. W nocy ok, rano Bajka nie chce jeść. Znowu trochę plami z pupy. Wpycham jej smoczek, zjada 5 łyķów. Nie chce się bawić. 2 godziny później to samo. Nie chce jeść. Daję w miseczce, Baja bierze 2 łyki, odchodzi i się kładzie. Dzwonię do koleżanki, że Baja się źle czuje, pakuję ich do auta i wyruszamy do Szczecina. Lekarz mimo niedzieli nas przyjmie. Jadę w korku 2 godziny. Lekarz mierzy teperaturę - 32,9. Kończy ze mną rozmowę, zabiera Bajkę do inkubatora, podaje leki. Daje jej 1-2% szans na przeżycie. Umawiamy się, że w razie W nie pozwoli jej cierpieć.Po 4 godzinach dzwoni i mówi, że temperatura nie wzrasta, doszły teraz duszności i wydzielina co wskazuje na obrzęk płuc i mówi, że trzeba jej pomóc... zgadzam się. Bajka odchodzi a mi serce pęka na pół. Co się stało? Czemu tak się stało. Jak to możliwe??! Kotka umarła u mnie. Przeżyła miesiąc, najtrudniejszy czas i umarła teraz, tutaj, pod moją opieką. Wszystko robiłam jak trzeba. Karmiłam, masowałam, myłam pupcię. Czy to ja zabiłam Bajkę? Czy popełniłam jakiś błąd? Jestem rozsypana. Lekarz nie wie co się stało. Wg doktora Bajka mogła być " genetycznie popsuta" i tyle miała czasu. Umarła u mnie bo była u mnie kiedy nadszedł jej czas. Żeby poznać odpowiedź trzeba zrobić sekcję. Patrzę na jej brata to mi lepiej, jest taki radosny i rozbrykany... Wychodzę od niego i dostaję w łeb. Znowu mnie bierze. Bajeczka odeszła wczoraj wieczorem a ja się zadręczam. Moja koleżanka mówi, że tak musiało być ale ja czuję, że ona czuje się winna,że pewnie myśli, że gdyby nie pojechała to by do tego nie doszło. Płaczemy obie. Kruszynka odeszła. Nie wiem po co piszę. Chyba tylko żeby się wygadać :/