Może ktoś ma jeszcze jakieś pomysły? Może ktoś pomoże?...
Piszę pod nikiem koleżanki, bo ja od dawna konta na miau już nie mam. Choć kiedyś bardzo się tu udzielałam.
I Irenka, o której chcę napisać też jest z forum, od jopop, z łomiankowskich działek.
Piękna, duża buro-ruda szylkretka z białymi łapkami... siedzę, piszę i ryczę... bo Irenki już nie ma,,, i to przeze mnie.
Kilka lat temu wyprowadziłam się z Grochowa do Anina, do mieszkania z pięknym, dużym tarasem. Pomyślałam, koty będą miały super! I miałam jeszcze (a w zasadzie - mam) też forumowego Iwana. Z tarasu można przejść na garaż sąsiada a dalej... w świat. Więc oczywiście przejście zostało zablokowane. W zeszłym roku wreszcie "zrobiłam" taras, deski na podłodze, meble itd. No i zabezpieczenie prowizoryczne zniknęło. Powstało inne, podobnie chroniące. Ale mojemu kotu Iwanowi nagle na starość coś się w głowie przewróciło. I postanowił, że musi sprawdzić, co jest po drugiej stronie. Ciekawość o tyle uzasadniona, że mam też kocicę wychodzącą... wiem,,, nie powinna,,, ale ona przyszło do mnie z zewnątrz i nie ma siły, żeby ją zatrzymać. Próbowałam. Naprawdę. Iwan zaczął forsować zabezpieczenia. Ja stawiałam nowe, on rozwalał , czasem z narażeniem życia i zdrowia. Szukałam metody skutecznego zastawienia tej szczeliny, nawet już kupiłam materiały, a na razie doraźnie poprawiałam za każdym razem.Iwan wypadał, po godzinie, dwóch wracał. Niestety, również Irenka zaczęła się interesować, Skoro rudy może to czemu ona nie? No i w te cholerną niedzielę 5 sierpnia późnym wieczorem... Po upalnym dniu, wieczór i noc zapowiadały się chłodniej. Drzwi na taras były otwarte, ale koty prawie w komplecie były w domu. Właśnie wracała Ryśka z zewnątrz, kiedy nagle Irenka wpadła na pomysł, że jeszcze wyjdzie. Nawet poszłam za nią, żeby ją zagonić z powrotem. I wtedy zobaczyłam, że dziura jest otwarta i znikający w niej ogonek Irenki. Poleciałam za nią, wołałam... gdzie tam, tylko widziałam jak przeleciała przez taras i zniknęła za garażem sąsiada. Jeszcze bardzo się nie martwiłam, bo w czasie tych walk o dziurę z Iwanem kilka razy zdarzyło się, że kotka zdążyła uciec ale zwykle po 15 minut do pół godziny wracała. No to czekałam... Ale jej nie było.
I nagle usłyszałam jeden miauk (nie byłam pewna, bo w łazience to słyszałam) wypadłam na do pokoju i usłyszałam kolejny przeraźliwy koci krzyk, Wydawało mi się, że od strony ogrodów, ale potem zorientowałam się, że akustyka kłamie, i to mogło być tez od strony ulicy. Teraz pluję sobie w brodę, że mogłam od razu polecieć na ulicę zamiast bezsensownie kiciać na tarasie...
Poszłam szukać ale nie od razu, godzina może minęła. Obeszłam ulice, potem poszłam szukać, jak już się widno zrobiło, potem znowu i znowu... I tak od sześciu dni, nic innego nie robię, tylko myślę, szukam i płaczę,,, Wiem, to moja wina, mojej niefrasobliwości i braku wyobraźni. Wiem, że Irenka pewnie zginęła pod kołami samochodu i to przeze mnie. A przecież sama zbierałam ranne koty z ulicy, kocie zwłoki złorzecząc bezmyślnych pseudo-właścicielom. Moja piękna, wychuchana Irusia, nagle na pustej w dzień bardzo ruchliwej Wydawniczej, chciała pewnie na drugą stronę, przy torach, gdzie jeszcze więcej trawki. A w nocy samochody jeżdżą rzadziej ale szybciej. Z mojego okna i tarasu nie widać tej ulicy, jest jeszcze jeden dom. Tylko jeden dom. Jak pomyślę, że ją coś potrąciło a ona leżała i konała na tej ulicy... to mi się żyć odechciewa. Dlaczego nie było to dla mnie oczywiste, że ona w końcu na tę ulicę wyleci. Pewnie dlatego, że kocica wychodząca panicznie się boi tej ulicy i założyłam, że każdy inny kot też. Wiem, żadne tłumaczenie, moja wina, moje wyrzuty do końca życia i trauma... Nie może pracować, nie mogę żyć, nie da się ze mną rozmawiać, bo od razu płaczę...
Ale gdzie jest Irenka? Wywiesiłam ogłoszenia, obeszłam ogrody zaglądając pod każdy krzaczek, obeszłam pobocza w obie strony po kilometr. Pewnie, teren przy torach jest tak zarośnięty, że mogłam czegoś nie zauważyć. Dzwoniłam do straży miejskiej, na Paluch, do okolicznych i mniej okolicznych klinik całodobowych... czy nie przywieziono kota z wypadku. Nic. Może jakiś kierowca ją zabrał z drogi, w wersji optymistycznej - żywą do lekarza, w wersji gorszej, ale bardziej prawdopodobnej, konającą... i co z nią zrobił? Macie jakieś pomysły?
Tylko błagam, nie piszcie, że to moja wina, bo wiem... I wyję od niedzieli z tego powodu...