Moderatorzy: Estraven, Moderatorzy
marcin800 pisze:Moje zaangażowanie , nie małe przyznam, ale wynikłe z niedoświadczenia, polegało na tym ,że sam kota musiałem złapać .Po wyłapaniu ,choćby tak jak wczoraj , kiedy to o godzinie 6:50 rano złapałem kotkę - zadzwoniłem po 3 minutach do człowieka z przedmiotowego stowarzyszenia i po ok.30 minutach kot ode mnie został odebrany .W sprawie karmy , to również została mi ona doręczona osobiście i pod klatkę mojego domu ...
marcin800 pisze:Wczoraj wyłapałem kotkę i w najbliższą sobotę ją odbiorę - już mam zapewnienie ,że kotkę wypuszczę w obecności Straży Miejskiej
OKI pisze:marcin800 pisze:Moje zaangażowanie , nie małe przyznam, ale wynikłe z niedoświadczenia, polegało na tym ,że sam kota musiałem złapać .Po wyłapaniu ,choćby tak jak wczoraj , kiedy to o godzinie 6:50 rano złapałem kotkę - zadzwoniłem po 3 minutach do człowieka z przedmiotowego stowarzyszenia i po ok.30 minutach kot ode mnie został odebrany .W sprawie karmy , to również została mi ona doręczona osobiście i pod klatkę mojego domu ...
Dzwonisz do organizacji i w pół godziny przyjeżdża etatowy pracownik miasta po kota?
Pogratulować organizacji i miastu
Żeby było na spokojnie, napiszę, jak kastracja kotów wygląda z mojego doświadczenia.
Kastracja na talon - talony zazwyczaj ma zarejestrowany karmiciel, są wydawane również niektórym zarejestrowanym wolontariuszom, którzy współpracują z karmicielami (ja akurat nie jestem zarejestrowana).
Umawiam miejsce w lecznicy, która ma podpisaną umowę z miastem.
Karmiciel umawia się ze mną i musi przegłodzić kota, żeby łatwiej go było złapać.
Ja łapię kota, biorę od karmiciela talon i wiozę kota do lecznicy.
Czasami np. przetrzymując go przez noc w domu, jeśli jest taka potrzeba.
Jak karmiciel jest w stanie sam złapać kota, to zazwyczaj daje radę również odstawić go do lecznicy, ale jak nie, to odwożę złapanego kota.
W lecznicy przekazuję kota i talon lekarzowi, ten rejestruje kota na druku (ustalonym z miastem) - są tam informacje na kogo jest wystawiony talon, kto kota dostarczył (jeśli jest to inna osoba), informacje kontaktowe + cała rozpiska, co przy kocie jest do zrobienia.
I kolejno, wykonując czynności wet odhacza przegląd, kastrację, odrobaczenie, nacięcie ucha, ew. szczepienia (u nas koty kastrowane nie są szczepione rutynowo) lub dodatkowe badania i leczenie, jeśli takie było robione (na karcie jest miejsce na opis tych czynności) oraz ilość czasu, jaką kot spędził w lecznicy.
Ten druczek wraz z podpiętym talonem (i ew. badaniami) stanowi dla weta podstawę do wystawienia miastu faktury.
Zdarza się, że część czynności przy kocie jest robione przy mnie - np., odpchlenie, odrobaczenie i wstępny przegląd, jeśli kot nie jest kompletnym dzikusem, a do weta nie stoi kolejka pacjentów. Czasami robią także badanie krwi, jeśli jest taka potrzeba, a ja wiem, że kot jest na czczo (bo np. spędził u mnie noc). Ale najczęściej po prostu przekazuję kota i talon, i idę sobie po podaniu niezbędnych informacji o kocie i kontaktowych (a czasem i bez tego, bo i tak mnie znają na pamięć, a w razie czego zadzwonią).
Jak kot jest gotowy do odbioru, to go odbieram i kwituję odbiór na rzeczonym druczku.
Odwożę kota do karmiciela i w miarę możliwości wypuszczam kota w jego obecności.
Nie odbieram i nie przekazuję żadnych papierów - one po prostu nie są wystawiane.
Lecznica w tym wypadku dokumentuje czynności wyłącznie na potrzeby miasta i swoje.
Oprócz druku lecznica normalnie zakłada i prowadzi kotu kartę leczenia w komputerze - gdzie właścicielem jest miasto, a zamiast imienia kota jest nr talonu łamany przez nazwisko karmiciela (nazwisko na talonie). I to jest do odszukania zawsze, nawet po paru latach, chociaż szukanie po numerze i nazwisku, na które jest wystawiane kilkadziesiąt talonów rocznie łatwe nie jest. Ale zdarzyło się, że lecznica poszła mi na rękę i znaleziono niezbędne informacje (m.in. na temat kastracji), bo akurat kot był w potrzebie.
Analogicznie to działa podczas współpracy z fundacją dysponującą miejskim grantem, z tą różnicą, że wet nie zakłada druczka, a kot jest odbierany bezpośrednio po wybudzeniu się z narkozy i czas pooperacyjny spędza w fundacyjnej kociarni lub w domu tymczasowym. Zarówno domy tymczasowe, jak i fundacyjna kociarnia są prowadzone na zasadach wolontariatu i zbiórek niezależnych od grantu (w części grantu przeznaczonej na kastracje i leczenie nie ma kasy na żwir i żarcie, jest osobna kwota na ten cel w ramach dużego grantu, jednak niewystarczająca na pokrycie kosztów pobytu kotów pozabiegowych i zazwyczaj przeznaczana na zakup karmy dla karmicieli).
Czyli w porozumieniu z karmicielem kot jest łapany i zawożony do fundacyjnej kociarni/dt lub bezpośrednio na zabieg, przewożony do i z lecznicy bez żadnych papierów i odwożony do karmiciela w dalszym ciągu bez żadnych papierów.
Lecznica prowadzi rejestr czynności wykonanych przy kotach i na jego podstawie wystawia fundacji fakturę, która z kolei jest podstawą do rozliczenia się z grantu.
I tu również miałam kiedyś okazję po 2 latach dochodzić historii chorobowej kota, bo była taka potrzebna i jakoś fundacji w porozumieniu z lecznicą udało się ustalić po tych dwóch latach, szczegóły dotyczące kastracji.
Kiedy "kwity" są?
W obu przypadkach (fundacja i talony) nie miałam najmniejszego problemu, z otrzymaniem papierów np. dotyczących wykonanych badań dla kota, który miał być w dalszym ciągu przeze mnie leczony lub z takich czy innych powodów nie miał być wypuszczony z powrotem do środowiska. Nie ma problemu z założeniem książeczek zdrowia ze stosownymi wpisami dla kotów przeznaczonych do adopcji - nawet jeśli było to jakiś czas po zabiegach (miałam kociaki, które były leczone i zostały zaszczepione na talony, ale miały wrócić w miejsce bytowania, więc książeczki nie byłyby im potrzebne; ponieważ jednak dom się znalazł, książeczki zostały wystawione na podstawie rejestru prowadzonego przez lecznicę). Jednym słowem - nie ma najmniejszego problemu z wystawianiem papierów, które są niezbędne kotu, czy to do adopcji, czy dalszego leczenia.
Odnośnie rozwożenia karmy dla karmicieli...
Kilkukrotnie (gdy jeszcze miałam samochód) na prośbę fundacji zawoziłam większą ilość karmy do współpracującego z fundacją karmiciela.
Kilkukrotnie załatwiałam zaprzyjaźnionej karmicielce pomoc w odbiorze karmy kupionej przez miasto - bo miasto, przynajmniej u nas, nie dowozi do domów.
Trzeba jechać i sobie odebrać samemu. I wyobraź sobie - znajomi pomogli odebrać i zawieźć. Całkiem za friko. W ramach wolontariatu.
Niedawno poprosiłam znajomą o zrobienie budek dla kotów zaprzyjaźnionej karmicielce.
No i znowu - całkiem za friko te budki zrobiła i zawiozła przez pół miasta
Naiwna jak cholera, nie?
Miała akurat weekend wolny od łapanek na jakichś zapadłych działkach kilkadziesiąt kilometrów pod miastem
Dodam jeszcze jedno, choć to i tak długi wpis.
Całkowicie rozumiem pewną dozę braku zaufania na początku współpracy w tak delikatnej materii, jak kastracje kotów.
Z tego samego powodu ja już współpracuję tylko z kilkoma zaprzyjaźnionymi karmicielami i unikam dalszego zaprzyjaźniania się.
A jeśli już, to na ile się da staram się nie wnikać w szczegóły dotyczące lecznicy, leczenia itd.
Dlaczego?
Bo nie mam do kolejnych zaufania - że nie będą upierdliwi, roszczeniowi i awanturni.
Że nie będą wydzwaniać w najdzikszych godzinach z tekstami, że "pani musi, bo pani się tym zajmuje".
Że nie narobią mi bydła wydzwaniając z kosmicznymi pretensjami do lecznicy, w której wszyscy idą mi na rękę - lecząc bezdomne koty za pół darmo i na krechę, jeśli akurat talonu nie mam.
Oczywiście, większość karmicieli tego nie robi, ale ja mam już po kokardy tej męczącej mniejszości.
Współpraca przy kotach jest owocna wtedy, kiedy się opiera na zaufaniu i normalnej rozmowie.
Karmiciel zawsze informuje mnie, czy wszystko jest w porządku po wypuszczeniu kota, czy nie ma jakichś wątpliwości, czy kot się normalnie stawia na karmienie i wygląda zdrowo. Dzwoni w razie potrzeby, jak się pojawi nowy kot lub rozchoruje stary. Lub jak któryś zginie.
Dla nich najważniejsze jest to, że koty wracają po kastracji, pojawiają się na karmieniu i szybko zaczynają wyglądać dobrze i zdrowo.
Brak kociąt i kocurzego smrodu też jest do zauważenia w dłuższym terminie.
Dlatego zalecałabym, zwłaszcza na początku współpracy, patrzeć trzeźwo na to, co się dzieje z tym konkretnym kotem, czy wszystko jest w porządku, a nie z góry zakładać próby oszustwa i kombinatorstwa na podstawie tego, co jedna pani drugiej pani. Jeśli masz wątpliwości co do stanu zdrowia tego konkretnego kota, to jest to rzecz do wyjaśnienia i drążenia. Ale domaganie się papieru "bomisienależy", że kotu ucięto jajka (co widać gołym okiem), zdecydowanie neguje dobry początek współpracy. Tym bardziej, że "cisienienależy", bo kot bezdomny jest kotem miejskim, więc to miasto dysponuje jego dokumentacją medyczną.
mimbla64 pisze:marcin800 pisze:Wczoraj wyłapałem kotkę i w najbliższą sobotę ją odbiorę - już mam zapewnienie ,że kotkę wypuszczę w obecności Straży Miejskiej
Jest już za zimno na kastrowanie kotek.
Szczególnie takich, które nie mieszkają w piwnicy domu, ale w budce.
Jeśli kotka jest tradycyjnie kastrowana, to ma wygolony brzuszek, który nie zarośnie w czasie 7 dni.
Poza tym pisałeś coś o kotach, że nie są zdrowe, mają objawy kociego kataru.
Z kolejnymi sterylkami powinieneś się wstrzymać, na pewno z tymi młodymi kotami sześciomiesięcznymi poczekaj na wiosnę.
Oczywiście trzeba to wtedy zrobić na samym początku marca, nie zwlekać, żeby nie było wpadki z niechcianymi kociakami.
marcin800 pisze:Opisana sytuacja miała już miejsce dwukrotnie , gdzie moje zadanie ograniczało się do złapania kota i poinformowania o tym fakcie przedstawiciela organizacji '.
W sprawie kociego jedzenia które otrzymałem ,to również dostarczono mi je pod drzwi ale w tym akurat przypadku była rozwózka karmy w moim mieście więc ją otrzymałem ...
Słyszałem o talonach na kastracje ...
Ja na szczęście nie mam tak, jak Ty to opisujesz , bo gdyby u mnie tak miało być i tak to wszystko działało ,to nie miałbym zapewne karmy ,a i koty wykastrowane by nie były .Gdybym miał osobę ( wolontariusza) , który wyłapał by kotka ,a następnie mógłby go jeszcze na czas zabiegu zatrzymać , to nie korzystałbym z usług dobrodziejstwa organizacji , fundacji i jakiegokolwiek stowarzyszenia - bo sam bym opłacił zabieg kastracji i sterylizacji .
mimbla64 pisze:marcin800 pisze:Opisana sytuacja miała już miejsce dwukrotnie , gdzie moje zadanie ograniczało się do złapania kota i poinformowania o tym fakcie przedstawiciela organizacji '.
W sprawie kociego jedzenia które otrzymałem ,to również dostarczono mi je pod drzwi ale w tym akurat przypadku była rozwózka karmy w moim mieście więc ją otrzymałem ...
Słyszałem o talonach na kastracje ...
Ja na szczęście nie mam tak, jak Ty to opisujesz , bo gdyby u mnie tak miało być i tak to wszystko działało ,to nie miałbym zapewne karmy ,a i koty wykastrowane by nie były .Gdybym miał osobę ( wolontariusza) , który wyłapał by kotka ,a następnie mógłby go jeszcze na czas zabiegu zatrzymać , to nie korzystałbym z usług dobrodziejstwa organizacji , fundacji i jakiegokolwiek stowarzyszenia - bo sam bym opłacił zabieg kastracji i sterylizacji .
Schematycznie
1. Miasta i gminy zgodnie z ustawą powinny opiekować się wolno żyjącym zwierzętom
2. Kilka - kilkanaście miast i gmin , obowiązek płynący z przypisanym im obowiązkom powierza organizacji lub stowarzyszeniu pro zwierzęcemu .
3. Organizacja lub stowarzyszenie dysponuje środkami płynącymi z miast i gmin na to ,aby dany pracownik organizacji miał do dyspozycji służbowy samochód, pieniądze na paliwo i inne rzeczy potrzebne do wykonywania powierzonych zadań .
4. Weterynarz otrzymuje wynagrodzenie po rozliczeniu się z daną gminą lub miastem
Jak pisałem .Ja tylko dzwonię telefonicznie ,że mam wyłapanego kota i na tym moje zadanie się kończy .W zależności od tego czy to jest kocur czy kotka czekam od 3 - 7 dni , kiedy to kot w mojej obecności jest wypuszczany .Ja wówczas po jego wypuszczeniu wypisuje kwity na podstawie których są dokonywane rozliczenia ...
Ja nie wiem ,kto tymi wyłapanymi kotami się zajmuję w okresie przed i po zabiegiem .Domniemam ,że przychodnia weterynaryjna ma dodatkowe pomieszczenie i w tym przypadku wolontariusz chyba nie jest potrzebny skoro gabinet tylko w niedzielę jest nieczynny .
Proszę zrozumieć ,że ja nie piszę ,że ta organizacja ,z którą nawiązałem kontakt jest odgórnie zła .Ja wyraziłem tylko swoje podejrzenia -być może ,czego nie neguje - chybione podejrzenia .Jednakże skoro miasto jest z mocy ustawy zobowiązane do opieki na dzikimi kotami , to ja mam pełne prawo do powzięcia wszelakiej informacji na temat działalności tegoż stowarzyszenia ...
Nie ważna jest nazwa stowarzyszenia ...
Ja nie wyobrażam sobie sytuacji aby to wolontariusz , nie tylko co za darmo ale i też ponosząc własne koszty, jezdził własnym samochodem zatankowanym za własne pieniądze po terenie niemal całego śląska - skoro u Was tak to działa , to proszę bardziej się zaangażować jeżeli " koci los" nie jest wam obojętny. Proszę pisać , skarżyć się ,a nawet straszyć władzę miasta lub gmin w sprawach , które Waszym zdaniem są najważniejsze .Jeżeli sami nie podejmiecie interwencji , to miasto lub dana gmina o Was nie będzie pamiętać .
Ja pisząc do Prezydenta Miasta wnosiłem , aby miast wzięło pod uwagę zakup kilku klatek łapek po to aby taka osoba jak ja i mi podobne mogły taką klatkę wypożyczyć od Straży Miejskiej lub Schroniska Miejskiego .Wnosiłem również o podjęcie współpracy na terenie miasta z jednym z gabinetów weterynaryjnych, aby takie osoby jak ja miały możliwość skonsultowania się z lekarzem , dostania leków lub nawet sprowadzeniem lekarza w miejsce bytowania kotów .Wiem i zdaje sobie sprawę ,że nie będzie to takie łatwe ,ale pierwszy krok - to wysłane już pismo .Drugim krokiem będzie - kolejne pismo .Trzecim krokiem wizyta u Prezydenta Miasta z osobami , w których to imieniu pismo do władz miasta wysłałem .Kolejno pozostaje jeszcze wojewoda i kartka wyborcza przy urnie , bo przecież władzę miasta dziś są ,a jutro ich już nie ma.
Wiem i zdaje sobie sprawę ,że napotkam na trudności ,a nawet opory ze strony miasta ,no ale gdyby nawet wzniosły plan się nie ziścił , to powiem sobie - przynajmniej próbowałem ...
To ,że w Waszych miastach i gminach działa to w innej formie niż u mnie - ja na to nie poradzę .Wy zaś możecie coś z tym zrobić
Marcin800 czy możesz odpowiedzieć na pytanie, o jaką organizację, która ma etatowych pracowników jeżdżących po koty chodzi? Czy to jakaś tajemnica?
Pytam dlatego, że w tym co piszesz jest ogromne pomieszanie pojęć. Z jednej strony stawiasz wolontariusza, a jako przeciwieństwo organizacje, fundacje czy stowarzyszenia i z ironią piszesz, że korzystasz z ich dobrodziejstwa. Nie ma tutaj żadnego przeciwieństwa. Organizacje prozwierzęce, fundacje i stowarzyszenia działają na zasadzie wolontariatu.
Byłam dwa lata wolontariuszem w fundacji warszawskiej. Na etacie był tam lekarz, pielęgniarze, którzy się zajmowali kotami i pewnie księgowa. Całą robotę, np. z łapaniem kotów i wożeniem ich na kastracje, z adopcjami, prowadzeniem strony fundacji robili wolontariusze. W prywatnym czasie, za własne pieniądze (samochód, benzyna, leczenie kotów, które się bierze na dom tymczasowy).
pchełeczka pisze:On nie cytuje dla cytownia tylko żeby mieć DOWÓD i żeby nikt nie pokasowal.
Dobra robota mimbla!!! Wtchodzi na to że marcin jest roszczeniowym karmicielem a pretensje ma do wolontariuszy. Mam nadzieje ze chociaz troche mu glupio...
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 417 gości