Chciałabym odnieść się do tego wszystkiego, co piszecie, ale mogę to zrobić dopiero po powrocie do domu (niedziela) po urlopie. Urlop właśnie ogląda bajki więc mam jakieś pół godziny na napisanie.
Miałam już do czynienia z białaczką, również w swoim domu i wiem, że człowiek zawsze robi więcej paniki niż to warte. Oczywiście, że trzeba kontrolować i uważać, ale potrzeba tez trochę zdroworozsądkowego podejścia.
Test - to robi się zawsze wprowadzając kota do domu. Przecież jeśli wyjdzie ujemny, czy ktoś leci natychmiast robić kotu PCR ? PCR nawet ten z krwi daje przeszło 90% pewności czy białaczka jest, czy też jej nie ma. Jeśli by było inaczej każdego znalezionego kota trzeba by było natychmiast usypiać i pobierać szpik do badania.
Test stwierdza tylko obecność przeciwciał, nie pokazuje obecności wirusa, dlatego jest niewiarygodny, bo kot mógł mieć styczność z chorobą i obronić się przed nią (stąd występowanie przeciwciał) Natomiast PCR stwierdza obecność konkretnego wirusa w organiźmie. Oczywiście też nie jest wiarygodny, bo jeśli wirus jeszcze nie trafił do szpiku to kot ma nadal szansę obronienia się przed nim, ale daje już dużo informacji na temat choroby i kota.
W sytuacji tych kotów wykonywanie PCR ze szpiku to lekka fanaberia, nie wiem, czy na wykonanie testów i ew. PCR z krwi będzie mnie stać, w sytuacji, gdzie koty nie mają co do misek włożyć. Jakbym powiedziała mojemu weterynarzowi żeby mi wykonał test ze szpiku to pewnie by to zrobił, ale już widzę jak na mnie patrzy i co o tym myśli
Ot taka zaściankowa rzeczywistość.
Póki co sama nie wiem, jak mi się udało znaleźć dla kotów schronienie w środku nocy, jak tabo10 została sama z kotem w transporterze i w czarnej d....e. A teraz kobieta, która jest po przeszczepie, praktycznie niewidoma, ze stadkiem swoich ludzkich i kocich dzieci, której się nie przelewa, bierze laskę, kota w transporterze i zachrzania na przystanek żeby autobusem dowieźć kota do lecznicy, w której robią jej wszystko po kosztach. Zrobi dla nich wszystko i pomoże zawsze, bo ma złote serce, ale warunków żadnych. Zamknijcie oczy, weźcie swojego kota w transporter i jedźcie do lecznicy autobusem. Dla mnie to by było niewykonalne . Może ktoś ma samochód żeby jej pomóc dowieźć kota do weta i wrócić z powrotem do domu.
Wracając do białaczki - tyle kotów trfaia do schronisk, dużych i małych. Znam jedno, gdzie wykonuje się testy, a jeśli wyjdzie dodani to KOTY SIĘ USYPIA, nikt nie bawi się PCRy, choć koty są małe i mogą być tylko chwilowo narażone na chorobę. Do pół roku kota nawet nie warto wierzyć w żadne wyniki. W naszej miejscowej kociarni nikt nawet nie myśli żeby robić jakiekolwiek badania czy testy. Wszystkie koty , 40...50...biegają ze sobą, razem jedzą, sikają, bawią się i biją. Test robi się tylko jeśli kot choruje i nie chce się leczyć. I nagle okazuje się, że jest pozytywny i co ? Nikt nie dba o to, czy kogoś zaraził czy nie. Taka jest rzeczywistość.
Nie narażę dziewczyny z kawiarenki, z tą wiedzą którą mam, porozmawiam i coś ustalimy. Ale szczerze wątpię, czy koty, które tam już są miały robiony PCR. Pewnie mają testy (ujemne) i nikt dalej nie drąży.
Jeśli chodzi o Borysa to żyje, podobno też je, dostaje doxycyklinę i furosemid. U weta pewnie dostał jakiś steryd skoro wrócił mu apetyt, ale dopiero jak wrócę to porozmawiam.
Koty u kobiety rozmnażały się między sobą, a rodzice pochodzili z ulicy więc pewnie któreś już przyszło z tą białaczką, a potem to się już posypało bez żadnej kontroli z pokolenia na pokolenie. Testowałam dwa koty, któe były najbardziej chore - Pepę i Tośka. Oba testy wyszły ujemne na dzień dobry bez żadnych podejrzeń, stąd zakłądałam, że jednak tej białaczki nie ma.
Nie jest dobre też to, że kobieta niestety jest fleja i brudas, warunki w domu okropne, choć wystarczyłoby jedno popołudnie żeby ten dom doprowadzić do w miarę przyzwoitych warunków. Widzicie na zdjęciach te okna i drzwi, które wody nie widziały od lat, a ona wcale nie kwapi się do tego, żeby coś zmienić na lepsze. Przyzwyczaiła się i dobrze jej z tym. Ciągle wraca do przeszłości, że kiedyś było czysto, ale nie robi NIC żeby teraz też tak było.
Większość czasu jej w domu nie ma, siedzi u córki albo po sąsiadach, bo twierdzi, że w domu nie ma czym oddychać ( bo nie ma, wiem) i chyba niewiele ją obchodzi, że koty, które nie mogą iść do nikogo z wizytą też nie mają czym oddychać.
I w ogóle nie zdaje sobie sprawy z tego, jak mówię, że koty mają białaczkę ! Nie dociera do niej nic, co powiem nt tej choroby itp. ciągle tylko powtarza - skąd to mają ? przecież zawsze były zdrowe, nic im nie było.... bo zapomniała czasy, kiedy koty umierały jej na rękach z powodu sraczki (pewnie i PP zaliczyły), starsze zjadały maluszki, które właśnie się rodziły "na pniu". A teraz tylko czekam, kiedy mi zarzuci, że te choroby pojawiły się wraz ze mną, że to wszystko stało się po kastracjach. Znam tok myślenia takich osób aż za dobrze.
Dziś już pewnie nic więcej nie będę miała możliwości przekazać.
Najważniejsze na ten moment to uratowanie "Warszawiaków" i na tym musze się skupić najbardziej.
Jakby ktoś miał jakiś pomysł, mógł cokolwiek pomóc - byłabym bardzo wdzięczna.