Muireade pisze:Fakt, ja też nie wyadoptowuję wioskowych kotów, bo to są koty "czyjeś" - tylko że chude, zarobaczone, zapchlone i ostatnio ciężarne
. Ja je tylko karmię i doprowadzam do ładu. Nie zabieram ich stąd, bo paradoksalnie, mimo że są zaniedbane, komuś może na nich zależeć. W październiku zeszłego roku znaleźliśmy w ogródku martwego kota sąsiadów - wychodzący burasek, prawdopodobnie zjadł trutkę na szczury/zatrutą myszę. Mój Mąż poinformowal telefonicznie sąsiada, został, mówiąc eufemistycznie, spławiony. Pochowaliśmy więc kota u nas w ogródku. Po dwóch godzinach przychodzi do nas córka sąsiada z płaczem, pyta co zrobiliśmy z kotem, chce pożegnać swojego przyjaciela. Ten kot, mimo wszystko, byl przez kogoś kochany.
Teraz pewnie uslyszę, że powinnam wyżej wymienionego kota zabrać, gdy miałam okazję, to wciąz by żył i mial inny dom - naprawdę, staram się robić tyle ile mogę; proszę zrozumcie, nie mam funduszów z gumy
.
To tak tylko na marginesie, odnosnie cisnienia na adopcje na forum.
Robisz dużo.Bardzo dużo.Jesteś tam, widzisz, czujesz.Wpływasz na rzeczywistość.Czy powinnaś brać na barki więcej? więcej niż jesteś w stanie unieść...nie.
Czasami ingerencja w kocią egzystencję jest zła- piszę tutaj o całkowitej ingerencji, która może przynieść mało wymierne skutki.Ba. Może przynieść więcej szkody, niż pożytku.
Czytelniczki, które są z nami( na moim wątku )od dłuższego czasu pewnie pamiętają historię Jogurta. Ile miałam problemów tylko dlatego, że w jego środowisko zaingerował ktoś kto chciał koniecznie mu pomóc, a notabene nie miał żadnego pojęcia o tym kocie.
Półtoraroczny kocurek. Karmiłam go przy drodze rowerowej. Sporo ludzi tamtędy spaceruje, zwłaszcza wiosną i latem(jest to droga prowadząca do plaży nad jeziorem). Kot urodzony jeszcze wtedy przy bezdomnych, którzy mieli tam kiedyś altanki. Mądry kociak jak cholera. Któregoś dnia z pieca w altanie zaczął wydobywać się potworny dym- mądry kot, chociaż wystraszony wiedział co robić-obudził śpiącego bezdomnego ratując życie nie tylko sobie, ale i jemu.
Kot żył w środowisku z kilkoma innymi kotami. Znał je dobrze. Doskonale zorientowany w terenie, w porach karmienia jak i rozmieszczeniu kocich schronień. Z dnia na dzień nie pojawił się na "stołówce". Młody, silny. Niekoniecznie typ dziczka, bo od kociaka przyzwyczajony do obecności człowieka. Chodziłam przez kilka dni jak maniak. Zataczałam coraz większe kręgi , wołam- szukałam. Żywego, lub martwego. W akcie desperacji poprosiłam znajomą o wydrukowanie ogłoszeń ze zdjęciem. Rozklejałam gdzie się dało- głównie w terenie, w którym kot przebywał.
Było kilka telefonów- nawet całkiem sporo, ale to nie to. Drugi tydzień się kończy i "bach" telefon. Ktoś dzwoni. Mówi mi o cmentarzu. Kawał drogi. Całkiem inny rejon osiedla, na którym mieszkam- oddalony o ponad 2 km. Spakowałam jedzenie pojechałam z torbą transportową, ale moje nadzieje były znikome.Za długo już to trwało.
Chodziłam, wołam. Kiedy już byłam pewna, że nic z tego wsiadłam podłamana na rower, ruszyłam. Coś mnie jednak tknęło- chyba coś usłyszałam, zatrzymałam się i usłyszałam ponownie ten sam dźwięk- jak kot "krzyczy". Wybiegł zza bramy cmentarnej. Padłam na kolana, bo myślałam, że mam zwidy, a kot od razu do torby z jedzeniem. Myślałam, ze się zadławi. Zabrałam go. Ryczałam całą drogę. Kot prawie 2 tygodnie tylko spał. Na początku przez tydzień załatwiał się na zielono trawą. Potwornie schudł.
Dopiero później dowiedziałam się jak kot znalazł się pod cmentarzem. Jogurt wyszedł na dróżkę jak zwykle. Czekał na jedzonko. Jeździł tamtą drogą chłopak, który widział dość często Jogurta. Zabrał go, bo tak mu się kota żal zrobiło. Ale kot podobno uciekł z domu. Tyle tylko, ze nikt go nie szukał. Nikt nie próbował go odnaleźć żeby mógł wrócić w swój teren.
Tydzień po zniknięciu Jogurta ze swojego terytorium ten sam Chłopak pokazywał mi filmik. Był na nim Jogurt. Pytał, czy widuję tego kota. Zadziwiło mnie to, powiedziałam że nie, że kot znikł i, że go szukam. Porozmawiałam z jego kolegą. Dopiero od niego dowiedziałam się, że tamten kota zabrał, ale kot podobno w domu zrobił sajgon i uciekł.
Teraz mam inny kłopot. Zaginęła Sasanka. Dowiedziałam się, że jakieś dwie młode dziewczyny i chłopak nawoływały ją za sobą. Sasanka też nie stroniła specjalnie od ludzi. Jako kocię została ze wsi przywieziona przez starszą osobę mieszkającą vis-à-vis mnie. Ale kocia natura dała o sobie znać, wiec kobieta wiosną kotkę wypuściła robiąc jej schronienie w przydomowej komórce. Karmiłyśmy ją obie. Szybko ją wysterylizowałam, a nawet po zabiegu była u mnie przez dwa tygodnie, bo nie miałam pewności,a chciałam sprawdzić czy nie jest czasem "adopcyjna". Szybko zaczęła wariować, chciała na zewnątrz. Siłą rzeczy wróciła w teren. Była kilka lat, a teraz zniknęła. Trwa to ponad tydzień. Kilka dni przed tą sytuacją już raz zniknęła, lecz pojawiła się po dwóch dniach. Teraz zniknęła po raz drugi. Gdzie została wyprowadzona? Czy ma dom? Czy błąka się głodna?.... Nawet nie wiem gdzie szukać, ani skąd była ta podrośnięta młodzież.
Wiem, że brali kotkę na ręce- za chwilę kotka się wyrwała, a potem szli i nawoływali ją za sobą. Kobieta mieszkająca na parterze(starsza Pani), znająca doskonale Sasankę wyszła i zwróciła im uwagę- żeby nie brali kota, bo co jeśli rodzice się nie zgodzą i kotka wyląduje na ulicy. Nie posłuchali. Co gorsza nawet nie wiem jak wyglądali, ani nikt mi nie potrafi ich opisać. Martwi mnie bardzo ta sytuacja.