Witam, kociarą jestem odkąd pamiętam i chyba już nią pozostanę. Chciałabym podzielić się swoimi wątpliwościami, które nie dają mi spokoju i poprosić o szczerą opinię. Pomimo morza łez, które zdążyłam już wylać jestem dużą dziewczynką i chciałabym wiedzieć na przyszłość, czy dobrze zrobiłam.
Z niedzielnej kawy wróciłam z dodatkowym bagażem. Kociak, chłopczyk, około 4-5 tygodni, z paskudnie zaropiałymi oczami, odrzucony przez matkę. Siedział w słońcu i gibał się na boki, był taki słaby. Pojechałam szybko po mleko dla kociąt w proszku, godzinę później zjadł 2 mililitry i został przeze mnie zabrany do domu. W poniedziałek z samego rana udałam się do weterynarza, gdzie kociątko dostało kapsułki na wzmocnienie odporności, gentamecynę do oczu i został odpchlony. Kotek był odwodniony i mniejszy niż powinien. Cały dzień i noc był karmiony co 2-3 h, nie na chama, ale tak, żeby zjadł, brzuszek był masowany po każdym karmieniu (w międzyczasie w zasadzie też). We wtorek oczka mi się nie podobały, pojechałam do weterynarza po raz kolejny, dostał zastrzyk przeciwzapalny i został odrobaczony, wieczorem zaczął jeść całkiem chętnie, gryzł strzykawkę, 4-5 ml na raz zjadał. W środę na oczku pojawił się bardzo wyraźny wrzód, kociak dostał Corneregel. Zgłosiłam też problemy z wypróżnianiem, kazano dalej masować brzuszek. Kłopoty z jedzeniem całkiem zniknęły.
Wczoraj dalej obserwowałam kłopoty z wypróżnianiem, nie chciałam działać na własną rękę, więc koło 15 znów zjawiliśmy się u weterynarza. Kotek miał zrobioną lewatywę, dostał coś rozluźniającego (i prawdopodobnie coś jeszcze, ale umknęła mi nazwa), zabrałam go do domu. Dwie, może dwie i pół godziny później zaczął mi lecieć przez ręce, był bardzo słaby, płakał, na szybkości pojechaliśmy do weta. Po rentgenie okazało się, że ma płyny w brzuszku, co zostało potwierdzone przez USG. Pani weterynarz podejrzewała, że to FIP. Zostawiłam kociaka w lecznicy, godzinę później okazało się, że zaczyna się dusić tym płynem i powiedziano mi o eutanazji, bo kociak w tych płynach się topi... Pojechałam, potrzymałam za łapkę i, z niesamowicie ciężkim serduchem, pozwoliłam mu odejść.
Jestem głupia, bo przywiązuje się do tych stworzeń za szybko. Dorosła baba! Zdążyłam pokochać maleństwo, które przez 80% czasu spało, przez resztę się do mnie tuliło lub jadło. Był przecież dziki, a spał na człowieku jak niemowlę. Nawet kiedy go tak bolało, a przystawiłam twarz do jego pyszczka, tak jak to lubił, zaczął mruczeć. Kota mam odkąd pamiętam i traktuję jak członka rodziny. Mimo, że tego musiałabym oddać (świeżo wykryte silne uczulenie na sierść, nasz stały kotek zostaje, ale póki się nie odczulę choć trochę została podjęta decyzja o niebraniu kolejnego kotka) to już był troszkę mój. Pomimo tego, że nie jestem nowicjuszem to takiego maleństwa nie miałam nigdy. I bardzo proszę o opinię, czy wszystko zrobiłam dobrze. Czy można było zrobić coś więcej? Czy to możliwe, że w ciągu dwóch godzin tak szybko się wszystko potoczyło? Czy choroba może rozwinąć się tak nagle, przecież codziennie byliśmy u weterynarza. Absolutnie nie krytykuje ich pracy, widać było, że się przejmują, że mają wiedzę, ale chce wiedzieć.
Muszę znać odpowiedzi na te pytania, bo któregoś dnia może na mojej drodze stanie kolejna mała Bieda i chcę jej pomóc. Nie ma lepszej pobudki od cichutkiego pomiaukiwania o jedzenie, nawet jeżeli ma to miejsce o 4 nad ranem. I kociego spojrzenia ufnych oczek, choć może nie najpiękniejszych, ale szczerych i pełnych wiary...
Dziękuję z góry za odpowiedzi.
Śpij spokojnie mój Amorku...