No zamachnęliśmy się, nie obyło się bez wrzasku, pazurów i zębisk, ale żyjemy.
Przed chwilą wróciliśmy od weta, zdecydowaliśmy się na chemię tabletkową, z wlewów zrezygnowaliśmy z racji histerii luśki. Wet uznał, że prędzej ją wykończą wizyty w lecznicy niż rak. Pan doktor onkolog opracował dwie metody, po wspólnej rozmowie zdecydowaliśmy się na tabletki. Najpierw dostaliśmy sterydy, poźniej będzie chemia. Wstępnie mamy program 17 serii, po 3 dni.
Onkolog mówi, że nie jest źle, bo bardzo szybko został zdiagnozowany, co podobno bardzo rzadko się zdarza, bo właściciele kociaków na takie objawy jak ma lusia, reagują zazwyczaj kropelkami feromonami itp, uznają, że kot się stresuje i dlatego ma odpały.
Podejrzewam, że gdybym nie była tu na forum, to też nie zareagowałabym jak należy, dzieki temu, że jest tu tyle rożnych wątków /ku przestrodze/ można dobre wnioski wyciągnąć.
Luśka oczywiście zrzuciła z siebie tone futra, zanim wróciliśmy do domu, aż się dziwię, że jeszcze nie jest łysa, bo ona tak dziwnie spuszcza kłęby sierści z siebie jak się zestresuje, dosłownie nagle wokół niej jest góra sierści. Siedzi teraz pod łóżkiem (chyba) bo wystrzeliła jak torpeda z transportera. Pewnie trochę się przyćpała, bo sobie w transporterze komorę gazową urządziła, tak pierdziała, że sami ledwo żyjemy, mimo odsuniętych szyb i klimatyzacji puszczonej na full
Jesteśmy dobrej myśli, wet trochę nadzieji dał, podobno duży odsetek kotów po tej kuracji, dobrze się miewa. Oby lusieńka była w tej większości.
Dziekujemy za wszystkie kciuki, uspokajacze już wczoraj zażywałam, bo bym oka nie zmrużyła ani na chwile, na "trzeźwo", ale myśli i tak spokoju nie dawały, teraz jest troszkę lepiej, najgorsza niepewność minęła, teraz skupiamy siły na walce o zdrowie