» Śro lis 29, 2017 22:37
Re: Śmiercionośna choroba?
Kalina wróciła do tymczasowego domu. Była bardzo wystraszona od samego początku, a to, że nie było mnie w domu, w ciągu dnia, nie poprawiało sytuacji.
Ostatecznie Państwo z domu tymczasowego przyjechali zobaczyć jak się miewa Kalina i podjęliśmy decyzję, że to nie jest dobre środowisko dla niej.
Byłam przerażona tą wystraszoną kotką. Psychicznie bardzo to przeżywałam. Natomiast Zyziek i Kalina potrafiły obok siebie spać. Nie miały ze sobą kłopotu.
Miałam ostatnio kilka dni na myślenie o tym, czy ostatecznie decydować się na kotka. Wzięłam wolne, by zorientować się we wszystkim. Dzięki rozmowom z różnymi osobami zrozumiałam, że doprowadziłam do śmierci Nokii i Czesia właśnie wprowadzając na ich teren i do naszego życia kotka, gdzie one były ze mną bardzo emocjonalnie związane.
Zachowałam się bezmyślnie, zupełnie nie rozumiejąc kociej natury. To dlatego, że zapomniałam, że są kotami. Wiem, to może brzmieć nieco przerażająco.
Teraz czytając i słuchając co macie do powiedzenia zrozumiałam, że jestem w pełni odpowiedzialna za śmierć mojej rodziny, bo inaczej nie nazwę mojej relacji, mojego domu i życia z Nokią i Czesterem.
Jestem bezmyślną idiotką a przy tym chorą psychicznie osobą, która sama potrzebuje opieki, a nie sprawowania opieki nad kimś. Piszę to z uczuciem złości do siebie. Damy sobie razem z Zyźkiem radę. Balkon nie balkon, tu chodzi o coś więcej. Średnio co cztery lata zmieniam mieszkanie. Jestem niemniej bezdomna niż wszystkie te koty. Znalazłam Nokię, jako pięciomiesięczną kotkę, mroźną, grudniową nocą pod blokiem i to najlepsze co mogło mi się przydarzyć.
Wiem tylko jedno, że dzięki nim (Czesio urodził się po roku) przetrwałam najgorsze chwile i dzięki nim nigdy nie dałam wygrać chorobie. Bo musiałam wstać i dać im jeść, iść do pracy, by zarobić na to jedzenie, na to, żebyśmy wszyscy mieli dach nad głową. Bo miałam się do kogo przytulić, odezwać, czuć bliskość. Miałam do kogo wracać z pracy. Poza hospitalizacjami i koniecznymi wyjazdami, nigdy nie jeździłam na urlopy, nie wyjeżdżałam nigdzie. Nie potrafiłam ich zostawić samych na noc, zawsze, zawsze musiał ktoś z nimi nocować, bo nie chciałam by spędzały noc same. Moje życie kręciło się wokół mojego zdrowia i wokół nich. Tyle dawałam radę udźwignąć.
Ostatecznie jednak nie umiałam ich ochronić. Wiem, że muszę przejść terapię i pogodzić się z tą śmiercią, albo jak uważam, z tym, że je zabiłam.
Gdyby nie Zyziek ,odeszłabym z nimi. Tak czułam jeszcze do sierpnia, aż pomogła mi się otrząsnąć terapeutka, którą znalazłam. Wydałam ostatnie pieniądze na te sesje. Życie było dla mnie zbyt ciężkie by żyć, ale były one, a teraz znów muszę żyć i chronić Zyźka, i dbać o niego tak jak potrafię najlepiej. Jeszcze stosunkowo niedawno chciałam go oddać. Teraz wiem, że mnie potrzebuje i ja go potrzebuję. Nie chcę go zabić wprowadzając nieumiejętnie kolejnego kotka. Czas pokaże. Może powinnam poszukać sobie przyjaciela a nie przyjaciela dla Zyźka. Bo raczej przenoszę jakąś swoją samotność na niego.
Tak mniej więcej to mi się układa.
Przepraszam, że musicie to czytać. Obiecuję, już więcej nie wypisywać takich rzeczy.
W piątek zaczynam spotkania z psychologiem. Postaram się zająć emocjami związanymi z Zyźkiem i tą bolesną świadomością, że jest sam, no i emocjami związanymi z Nokią i Czesterem.
Zakończmy ten wątek. Proszę o wyrozumiałość. Wszystkim bardzo dziękuję za porady i wsparcie i serdecznie pozdrawiam.