» Czw maja 17, 2018 9:04
Re: Pisiokoty i inne koty :-) Kajtusia fot. str. 7
Po dwunastu latach spędzonych z nami odszedł Dyzio.
Zmarł w słoneczny poranek 17 marca 2018 r. o godz. 10.35.
Nie umarł nagle, jak Rudzio, którego latem zabił zator płucny.
Dyziaczek wyniszczony długotrwałą chorobą słabł z miesiąca na miesiąc. Pod koniec sierpnia ubiegłego roku dopadł go wielki kryzys, był wtedy o krok od śmierci.
Pomogły leki i kroplówki, ale przede wszystkim jego nieprawdopodobnie wielka wola życia. Wykaraskał się, mój dzielny kot wywalczył sobie wtedy jeszcze pół roku życia. Zabraliśmy go wkrótce po tych przejściach na kilka dni na wieś – pierwszy (prawdopodobnie) i ostatni raz w swoim życiu czuł pod łapkami trawę, wąchał ją i rośliny z grządki, powietrze, nasłuchiwał brzęczenia owadów. Był zachwycony, a my przeszczęśliwi.
Życie gasło w nim prawie dwie doby – słabiutki, nieobecny, przechodził powoli, ale nieubłaganie na drugą stronę. Nic nie mogło go już zatrzymać, zawrócić z tej drogi.
Świadomie oszczędziliśmy mu traumy ostatniej rozpaczliwej terapii – desperackiego wiezienia do lecznicy, męczenia go, niepotrzebnego dodatkowego bólu, stresu, kroplówek, leków - gdy on potrzebował jedynie spokoju i ciszy ... Miał przed sobą tę ostatnią, najtrudniejszą drogę – jedyne, co mogliśmy dla niego zrobić, to pozwolić mu spokojnie przez to przejść.
Na koniec nie chciał przytulania, pieszczot, wydawało się, że nawet delikatne głaskanie przez kilka chwil męczy go. Robiłam to jednak, mówiłam do niego, chciałam, żeby wiedział, że jesteśmy obok, że czuwamy, że kochamy ... Karmiony strzykawką zwracał jedzenie, udawało się jedynie podać mu co jakiś czas trochę wody. Sam, z miski, nie mógł już pić.
W piątek był jeszcze w stanie zrobić kilka kroków na sztywnych, obolałych łapkach, ale
nazajutrz nad ranem był już zupełnie bez kontaktu. Kilka godzin wcześniej półprzytomny doszedł do kuchni, gdzie położył się na zimnych kafelkach. Ostatkiem sił zsuwał się na podłogę z poduszki, która mu podkładaliśmy. Chciał chłodu, odchodził.
Od czasu do czasu targały nim drgawki, ciałko robiło się sztywne, oddychał płytko. Czuwaliśmy, byliśmy przygotowani na to, że trzeba będzie mu pomóc odejść – dr Grzegorz Król miał przyjechać o 15.00. Nie zdążył.
Chudziutka klatka piersiowa podniosła się w końcu po raz ostatni i dzielne serduszko przestało bić. Było zupełnie cicho, słychać było tylko mruczącą lodówkę i ptaka gdzieś za oknem. Słoneczne smugi delikatnymi nitkami sączyły się zza przymkniętych żaluzji, wszystko znieruchomiało. Dyziaczek umęczony długotrwałą chorobą i odchodzeniem zaczynał w końcu swój Wielki Niebiański Odpoczynek.
Był już TAM.
Tu natomiast nie było już naszego przyjaciela, naszego kochanego kota. Zostało tylko okrutnie wyniszczone chorobą, błyskawicznie stygnące i sztywniejące ciałko.
Do tej chwili się trzymałam, ale w tym jednym momencie puściło wszystko i zalał mnie – i trzyma nadal - rozdzierający ból i żal. Znacie to wszyscy, którzy żegnaliście swoje kocie miłości.
Żal, że odszedł, że za chwilę, gdy przestanę głaskać zimną główkę i chudziutkie plecki, gdy przestanę gładzić sztywne łapki, gdy owinę go w specjalnie przygotowany na tę chwilę polarowy kocyk i włożę do pudełka - już nigdy więcej go nie zobaczę. Nie pogłaszczę, nie przytulę, nie wyciągnę najlepszych smakołyków, nie zachęcę do zabawy.
Ale najbardziej rozdziera mi serce świadomość, że nie porozmawia już ze mną patrząc tymi swoimi wyjątkowymi, przenikliwymi oczami. Mówił nimi – wiele kotów to potrafi, ale nie każdy ma tyle do powiedzenia co on. Dyziaczek przez te wszystkie lata opowiedział mi najwięcej z wszystkich moich podopiecznych. W ostatnim okresie, udręczony wielomiesięczną chorobą patrzył tak, że wypalał mi dziurę w sercu tym spojrzeniem podszytym cierpieniem, przepełnionym spokojem i mądrością kociego mędrca.
A pierwsze spojrzenie, które pamiętam – to spojrzenie przez siatkę schroniskowego boksu.
Staliśmy z TŻ-em w kociarni, długo patrzyliśmy na koty, żeby wybrać tego, który pojedzie z nami do domu na zawsze. Gdy zwróciłam wzrok w stronę Dyzia zorientowałam się, że patrzy na nas już dłuższą chwilę. Nigdy nie zapomnę tego momentu i tej wymiany spojrzeń. Patrzył na nas przenikliwie, przykuwając nasz wzrok, my wpatrywaliśmy się w niego. Zatopiliśmy się w jego niewiarygodnych, zielonych oczach , to nie było tylko przyglądanie się sobie, to była „bez słów rozmowa” ...
Gdy udało nam się oderwać wzrok od niego spojrzeliśmy wymownie na siebie – oboje wiedzieliśmy, że to jest NASZ kot.
Od 17 kwietnia 2006 roku zamieszkał z nami.
Spędzić te lata z Tobą Dyziaczku to był zaszczyt i przywilej.
Dziękujemy kochany przyjacielu.
Śpij mój syneczku.